Clay Quartermain stanął w na progu Avengers Mansion i policzył w myślach do pięciu. Wbrew oczekiwaniom Molly Hayes nie przybiegła sprawdzić, kto wszedł do środka. Nawet pies Robin nie zjawił się, by obwąchać przybysza. Mężczyzna odruchowo odbezpieczył pistolet, po czym ruszył w głąb rezydencji, nigdzie nie zapalając światła, mimo głębokich ciemności.
– Jessica? Jessica, jesteś tu?
Jedną ręką otwierał każde drzwi na parterze. Druga spoczywała na spuście, gotowa w każdej pociągnąć zań i uwolnić pocisk. Jedyne, co znajdował w pomieszczeniach, to cienie zastygłe na ścianach.
W salonie na kanapie leżały porozrzucane kredki i niedokończony rysunek, który w ciemności wyglądał jak kilka nieregularnych plam. Zatem Molly jeszcze niedawno tutaj była. Na dywanie, w miejscu, gdzie siedziała, pozostały wgniecenia.
W kuchni wyświetlacz na piekarniku oznajmiał, że pieczenie dobiegło końca. Quartermain ostrożnie wywołał zegar. Kanciate jaskrawozielone cyfry pokazały dwudziestą trzecią z minutami, co mniej więcej pokrywało się z godziną na zegarku agenta.
Wszedł na pierwszy stopień i spojrzał w górę schodów. Na piętrze również wygaszono światła. Tylko spod jednych drzwi sączyło się przytłumione, żółte światło. Zajrzał tam. Pokój okazał się sypialnią Molly. Dziewczynka wierciła się niespokojnie przez sen, jej kołdra leżała na podłodze, tuż obok doga niemieckiego, który łypnął okiem na agenta. Pies warknął cicho, gdy mężczyzna zbliżył się do lampki w kształcie fasolki z oczami, która podejrzanie przypominała Doopa. Quartermain wycofał się na korytarz.
– Jess? Co się, do cholery jasnej, stało? – zapytał, lecz ponownie nie uzyskał odpowiedzi.
Sprawdził kolejne dwa puste pomieszczenia. Wyglądały, jakby nikt tam nie wchodził od co najmniej tygodnia. W trzecim rozpoznał sypialnię Jessiki. Niewyraźny kształt w kącie drżał jak w febrze. Quartermain zapalił światło.
W pokoju panował niewiarygodny wręcz nieporządek. Ubrania, książki i drobiazgi były wszędzie poza swoimi miejscami. Łóżko zostało przesunięte niemal na środek. Wezgłowie częściowo zasłaniało skuloną kobietę. Podał jej rękę. Chwiejnie dźwignęła się na nogi, jednak wciąż sprawiała wrażenie, jakby zaraz miała upaść. Quartermain przytrzymywał ją, gdy stawiała małe kroki w kierunku łóżka. Usiadła na samym skraju. On tymczasem rozglądał się po pokoju. Podniósł jedną z książek leżących na podłodze. Kieszonkowe wydanie czegoś niedługiego. Jednak ani tytuł ani autor nie widniał na pierwszej stronie okładki.
– Zabierz to ode mnie! – krzyknęła Jessica, celując palcem w tomik.
– Na litość, dlaczego to czytałaś? – Quartermain zajrzał ukradkiem do wnętrza książki, po czym schował ją za plecami. – Wiem, że musi ci się nudzić, bo jesteś praktycznie w areszcie domowym. Ale wiesz, że Stark robi to dla twojego dobra.
– Wpadło mi w ręce... – Zaszlochała.
– Ja rozumiem powieść historyczną, w tym domu musi być ich pełno. Przypadkiem mogłaś trafić na książkę kucharską z ubiegłego wieku. Ale "Dziecko Rosemary"? To na pewno nie leżało na wierzchu.
– A jeśli...
– Jess, chyba nie wierzysz, że jesteś drugą Rosemary? Twojej córce nic nie będzie, jest ludzkim dzieckiem. A po sąsiedzku nie mieszka żadna czarownica. Wanda i tak rzadko wychodzi. Ale na wszelki wypadek nie bierz od niej żadnych deserów.
Jessica przecząco pokręciła głową i wymownie spojrzała na bałagan w sypialni. Taki wzrok mógł zwiastować jedynie nadejście wyjaśnienia. Jones roztarła dłonie, jakby próbowała je ogrzać, a następnie dotknęła dywanu. Z błękitnego zmienił barwę na pomarańczową.
– To ulubiony kolor mojej córki – westchnęła. – Oprócz tego lubi rzucać drobnymi przedmiotami i przesuwać większe. Robi to za każdym razem, gdy jestem czymś przejęta.
– Wszystko to moce dziecka? Nie twoje?
– Nie wiem. Wydaje mi się, że energia pochodzi ode mnie, ale to Danielle nią steruje... Przyszedłeś tutaj w czymś pomóc? Bo trawnik jest nieskoszony... – Spojrzała na agenta tak, jakby ten już się zgodził.
– Nie będę kosił trawy o jedenastej w nocy! Posłuchaj, Jess, ja wiem, że...
– Tylko żartowałam, już mi lepiej – zapewniła, podnosząc się z miejsca. Podeszła do wywróconej szafy i postawiła ją w pionie, by po chwili zacząć wybierać ubrania. – Czy mógłbyś poczekać za drzwiami? Skoro Fury jest tak zdesperowany, żeby zapragnąć mojej obecności, dam mu ją. Ze wszystkimi urokami,
***
Jessica szybko odkryła, że nie tylko ona wygląda, jakby wybierała się na spotkanie z prezydentem. Przy czym ze wszystkich Mścicieli to właśnie Jess sprawiała wrażenie najbardziej żywej. Pozostali byli jakby zmaltretowani, a na pewno nieźle wymięci. Wojna zdecydowanie im nie służyła. O ile służyła komukolwiek.
– Wszyscy zapoznaliście się z raportem Jannet van Dyne, więc nadszedł czas na twórcze wnioski – oznajmiła Maria Hill, darowawszy sobie przeprowadzenie niemalże wojskowych procedur, które tak lubiła.
– Tutaj nie ma co wyciągać, wszystko jest na tacy – mruknął Hawkeye. – Xavier ma plan, jak wyjść z tego z twarzą... Jones? Dzisiaj jakieś święto, że się pojawiłaś?
– Był potrzebny ktoś od czarnej roboty. A ponieważ wobec Cage'a byłoby to niepoprawne politycznie, przysłali mnie.
– Są ofiary śmiertelne?
– Zaraz będzie jedna... – warknęła, robiąc krok w stronę Clinta.
– Poczekaj jeszcze trochę, Jess. Załatwi go ta ruda od Xaviera. Nie lubią się – wtrącił się Tony.
Jessica usiadła na najbliższym wolnym miejscu, założyła nogę na nogę i posłała Clintowi wyjątkowo nieprzyjemne spojrzenie.
– Xavier niespecjalnie przejął się faktem, że uciekł mu ten żabojad, który ostatnio robił wam brzydkie rzeczy... Mogę mieć paranoję, ale widzę w tym plan – powiedziała, odruchowo zdrapując niedawno nałożony lakier z paznokci.
– Odwraca naszą uwagę, a w międzyczasie odmraża mutantów ze słoików? Czyżby jednak istniał na tym świecie plan bardziej poroniony niż trzymanie mnie na szczycie wieżowca? – Bruce wymusił na sobie nienaturalnie szeroki uśmiech.
– Xavier planuje męczeństwo. On lubi takie rzeczy, dobrze mu robią na wizerunek. Znacie ten cytat o X-menach, który tak często powtarzają?
– "Chronią świat, który się ich boi i nienawidzi" – zacytowała Carol. – Xavier zostanie świętym za życia, my wyjdziemy na tyranów, którzy krzywdzą dzieci.
– Nie krzywdzimy dzieci! – zaprotestował gwałtownie Thor.
– Spróbuj powiedzieć to prasie. Jak ich przekonasz, postawię ci drinka – Stark jako jedyny przejawiał oznaki szczerego rozbawienia czymkolwiek.
***
– Maria... jaki ty tam masz stopień i jak się powinnam do ciebie zwracać... Poczekaj! – zawołała Jessica, wybiegając za przełożoną.
– Byle szybko – westchnęła Hill.
– Gdzie Fury? – Jessica zgięła jeden palec. – Co mi do całej tej sprawy? – Zgięła drugi. – Kim jest ta suka, z którą wysyłacie Claya na misję? – I trzeci.
– Przekonuje rząd, że to jeszcze nie jest sytuacja na tyle kryzysowa, by miało wkroczyć wojsko. To raz. Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi, mamy wojnę. To dwa. Megan Reyers, dwudziestotrzyletnia, bardzo ambitna agentka. To trzy. I bonus ode mnie: też nie widzę żadnych powodów do radości.
***
Quartermain po raz siódmy upewnił się, że pistolet spoczywa na swoim miejscu i spojrzał na swoją towarzyszkę. Był agentem SHIELDu od kilku lat, ale wcześniej ani razu nie zwrócił uwag na Megan Reyers. Teraz zastanawiał się, jak to możliwe, bo kobieta nie dopuszczała do tego, by ktokolwiek jej nie zauważył. Już sama krwistoczerwona szminka, której używała, rzucała się w oczy z odległości dziesięciu metrów.
– Dobrze się czujesz, Quartermain? – zapytała. Jej głos brzmiał jak palona trzcina. Co prawda mężczyzna nigdy nie słyszał, jak płonie trzcina, ale na pewno odbywało się to przy dużej ilości trzasków i szurania. Jednocześnie w głosie Megan było coś tak prowokującego, że Quartermain musiał odwrócić od niej wzrok, by zachować profesjonalizm.
– Tak. – Potrząsnął głową, jakby złośliwe myśli miały dzięki temu odczepić się od jego mózgu. – Po prostu się zamyśliłem.
– Chyba nie boisz się latania? – zadrwiła, podbródkiem wskazując na helikopter.
– Z licencją pilota? Reyers, ten żart wyjątkowo ci nie wyszedł.
– To skąd ta mina, jakbyś przejechał walcem własną matkę?
Quartermain skrzywił się odruchowo. Jeśli tak wyglądało poczucie humoru w wydaniu tej kobiety, to... Może jeszcze nie jest za późno, żeby się z kimś zamienić? On może zostać w Nowym Jorku, zaklejać koperty. Nie wpisywał się na listę osób chętnych do wyprawy do państwa, które słabo widać na mapie. Nawet jeśli wszyscy uważali, że ta misja jest dowodem zaufania Fury'ego.
– Słabo się orientuję w zwyczajach ludności Urugwaju. Mogą mieć strzałki z kurarą, a nie chcę, żeby ostrzelali mi Wróbelka.
– Wróbelka?!
– Helikopter. Ma tak napisane na burcie. I błagam cię, nie mów, o czym pomyślałaś.
***
Jessica zatrzymała się przy światłach, patrząc na przejeżdżające obok samochody. Zdawała sobie sprawę, że po raz pierwszy od dłuższego czasu ma pełną swobodę ruchu. A mimo to wolała wrócić do Avengers Mansion i tam przeczekać najgorsze. Ta strategia nieźle się sprawdzała. W rezydencji była bezpieczna jak księżniczka w wieży. Z Robinem w roli smoka. I tak nie mogła nic zrobić. Zaprosili ją tylko dlatego, żeby pokazać, jak dobrze inni radzą sobie bez niej. To już akurat wiedziała.
Dawno nikt do niej nie dzwonił. Ledwo rozpoznała własny dzwonek. Wyjęła komórkę z torebki. Na ekranie pulsowała informacja o tym, że dzwoni do niej numer zastrzeżony. Odebrała.
– Słucham...?
– Jess, nadal jesteś przy redakcji?
– Peter?! Skąd ty dzwonisz?!
– Trudno sprecyzować. O, widzę w dole Starbucksa... Napiłbym się kawy.
– W dole?! Chcesz powiedzieć, że ukradłeś komuś telefon, bo właśnie ścigasz złego kolesia, a zapomniałeś wyłączyć światła w biurze? Jest po północy...
– To nie tak.
Jessica odetchnęła z ulgą.
– Osborn goni mnie. Chce mi zabrać pewien drobiazg, który jest w redakcji.
– I ja mam to zabrać, a potem bezpiecznie ukryć?
– Wiedziałem, że mnie nie zawiedziesz.
W słuchawce rozległ się nieprzyjemny trzask, który mógł oznaczać, że telefon właśnie spadł z trzydziestu metrów. Ledwo powstrzymała się, by nie cisnąć własnym o ziemię. Chyba wygrała konkurs na najbardziej niepoinformowaną osobę w Nowym Jorku. Ale w gruncie rzeczy, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby pomóc kumplowi.
Budynku redakcji Daily Bugle nie dało się przeoczyć. Wielki, żółty napis na dachu został zrobiony po to, żeby nawet japoński turysta nie miał wątpliwości. Każdy w mieście wiedział, że to stąd swoje dekrety wydaje J. Jonah Jameson, najbardziej irytujący szef, wyśmienity reporter (podobno) i legendarny wręcz biznesmen. Jeśli ktoś nie miał z nim układów, starał się to jak najszybciej zmienić.
Recepcjonistka zaszczyciła ją jednie przelotnym spojrzeniem. Jessica nie znała jej, ale J.J.J miał tendencję do częstych zmian sekretarek i recepcjonistek. Najchętniej na takie, którym mógł płacić marne grosze. Ta obecna wyglądała jakby niedawno opuściła rodzinny Ekwador. Jones machnęła jej przed twarzą legitymacją, ale dziewczyna nawet nie pofatygowała się o sprawdzenie jej w rejestrze. Niedługo wróci do Ekwadoru.
Jessica pamiętała drogę do swojego biurka. Zdziwiłaby się, gdyby było inaczej. Kilka osób wciąż pracowało. Czyli wszystko po staremu; ci, którzy boją się zwolnienia, harują jak woły, by potem i tak zostać zwolnionymi. Pochylone nad komputerami i papierami postacie w kiepskim świetle tanich żarówek wyglądały jak z bajki Tima Burtona.
– Jessica?
Drgnęła, słysząc znajomy głos. Poznała Bena Uricha, jedną osobę w tym budynku, którą uczciwie lubiła.
Reporter pracował tutaj tylko dlatego, że lubił swoją robotę. On jeden miał markę solidną jak Wielki Mur Chiński*. Ben Urich potrafiłby zmusić kamień do gadania i przesłuchać mumię. Do tego posiadał bardzo mylącą aparycję. Wysoki, szczupły mężczyzna po sześćdziesiątce z posiwiałymi skroniami i spokojnymi oczami za szkłami okularów. Ktoś taki mógłby być ulubionym wujkiem sześcioletniej dziewczynki.
– Ben, wykończysz się kiedyś – powiedziała z troską. Od ich ostatniego spotkania na twarzy mężczyzny wyraźnie przybyło zmarszczek.
– Niewiele mi brakuje, a wreszcie załatwię sprawę Hulka. Mam cały artykuł o deszczu żab nad terenem badań radioaktywnych.
– Sam to wymyśliłeś?
– Znalazłem na jakimś forum i zrobiłem artykuł. Szefowi można sprzedać bajkę o Królewnie Śnieżce i Spider-manie i nawet nie mrugnie okiem. Co tutaj robisz?
– Znajomy poprosił mnie o autograf Kat Farrell, pomyślałam, że wpadnę...
– O północy? – Ben uśmiechnął się pobłażliwie. – Kat nie pracuje o tej porze. Ale poczekaj cztery godziny, a na pewno ją spotkasz.
– Nie... Rozejrzę się po starych kątach i wrócę do siebie. Znajomy poczeka. – Szybko zerknęła w stronę biurka Petera. Było zagracone jak zwykle, jednak jeden plik kartek bardziej rzucał się w oczy, przyciągał uwagę jak magnes opiłki żelaza.
– Zabierz to – szepnął Ben prosto do jej ucha. – To nigdy nie powinno się tutaj znaleźć. No, idź już. – Popchnął lekko Jessicę.
Stanęła przy biurku i ostrożnie wzięła w ręce kartki, jakby trzymała w ręku delikatną porcelanę. Pieczątka u góry dokumentu wystarczyła, by poczuła się jak terrorystka. Albo raczej jak snajper niosący niewypał. Pewnie Osborn już tęskni za tym tekstem... tabelkami... czymkolwiek. Złożyła papiery na pół i wsunęła do torebki. Wtedy poczuła ten zapach. Powoli było go coraz więcej, jakby w powietrzu unosiła się niewidzialna plama atramentu.
– Ben...?
– Dym – stwierdził mężczyzna i odwrócił się w stronę drzwi. – Osborn...
– Padnij! – Jessica szarpnęła Bena za koszulę i pociągnęła mocno na ziemię. Może zbyt mocno.
Przeciwległa ściana wybuchła. Eksplozja prawdopodobnie zrobiła olbrzymią wyrwę we wschodniej części budynku. Może tam nikogo nie było... Nie widziała chyba żadnego światła w oknach po tamtej stronie, gdy wchodziła. Jessica poczuła, jak siłą uderzeniowa unosi ją, a potem ciska o podłogę. Na brzuch.
Zachłysnęła się powietrzem, ale nie to było najgorsze. Ból promieniował z podbrzusza. Tak silny, że łzy strumieniem ściekały jej po twarzy. Nie dbała o to. Powoli, walcząc z samą sobą, dotknęła dłonią bolącego miejsca. Próbowała się przekonać, że nie ma racji. Że to, co czuła, wcale nie było prawdą.
Dziecko...
Podłoga zaczęła osuwać się spod niej. To urojenie? Jessica zacisnęła pięści tak mocno, że paznokcie przebiły skórę. Dodatkowa porcja bólu rozjaśniła umysł. Podłoga... naprawdę osuwała się w dół. Jones spróbowała przeczołgać się parę metrów do przodu, gdzie jeszcze nie sięgnęły zniszczenia. Ledwo poruszyła nogami, a poczuła, jak czyjaś ręka obejmuje ją w pasie. Chwilę potem pęd powietrza przyprawił ją o problemy z oddychaniem.
– Puść mnie! – krzyknęła, próbując wyrwać się z uścisku Petera.
– Jess, nie sądzę...
– Ten skurwysyn zabił moje dziecko! Masz mnie postawić na ziemi. Teraz. Rozumiesz takie kurewskie słówko "teraz"?
Rozumiał. Zatrzymał się na dachu jakiegoś budynku i nie wiedział, czy patrzeć na nią, czy na zbliżającego się Green Goblina na swoim dysku*. Trzecią możliwością była postać, którą Osborn trzymał za gardło.
– Dziecko? Jakie...
– Byłam w ciąży – powiedziała, chociaż jej głos miał w sobie więcej ze zwierzęcia niźli z człowieka. – A on zabił... MOJE DZIECKO! Wyciągnę mu jajca przez gardło!
– Dobry... – zaczął Peter. – Nie! – krzyknął, gdy zorientował się, do czego zmierza kobieta.
Jessica z daleka rozpoznała Bena. Nie potrzebowała jednak dodatkowego bodźca. Wzięła rozbieg, jakby miała zamiar skoczyć z krawędzi dachu, ale zamiast tego uniosła się w powietrze. Nie uciekała przed Goblinem. Pędziła prosto na niego.
– Zabiłeś moje dziecko! – wrzasnęła, rzucając się na Osborna.
Nie było w tym ataku niczego przemyślanego. Jedynie szczera furia i nadnaturalna siła. To wystarczyło. Już przy pierwszym uderzeniu poczuła pod pięścią łamaną kość. Przy drugim miała jego krew na kłykciach. Mogłaby brodzić we krwi po łokcie, a i tak nie zapłaciłby...
– Ben! – głos Spider-mana dobiegł jak zza grubej kotary. Potrzebowała długich sekund, by zrozumieć, o co chodzi.
Goblin być może przez przypadek strącił reportera z dysku. Bezwładne ciało coraz szybciej leciało w dół. Uderzy plecami o asfalt! Peter chciał uprzedzić tragedię, ale był za daleko. Nie zdąży. Jessica instynktownie zanurkowała w powietrze. Dół przybliżał się w zawrotnym tempie. Przyśpieszyła. I zaczęła hamować. Zdołała złapać mężczyznę za marynarkę, po czym błyskawicznie poprawiła chwyt. Teraz wzbicie się w powietrze nie było już tak proste.
– Jeszcze nie skończyłam! – krzyknęła do pleców uciekającego Osborna. – Nie porozmawialiśmy!
Zatrzymała się w powietrzu, szacując swoje szanse na dorwanie Goblina. Z Benem w ramionach nie da rady. Ale gdyby zostawić go gdzieś w pobliżu...
– Jessica, nie. Teraz już z nim nie wygrasz. Wystarczająco go upokorzyłaś.
Stanęła na dachu. Płakała. Jedyne, co mogła teraz zrobić
***
Zapach szpitala wżerał się w nos. Jessica wiedziała, że nie powinno jej tutaj być. Nie miała jednak sił, by protestować. Karetka zabrała ją i Bena. Dopiero wtedy poczuła, jak jej zimno. Z eleganckiej sukienki zostały bezkształtne strzępki materiału, praktycznie niezasłaniające jej ciała. Nieważne.
Była cała w siniakach.
Nieważne...
Ben nie obudził się ze śpiączki.
Nieważne...
Nikt bliski nie wiedział, gdzie są.
Nieważne...
Podczas wywołanego farmaceutykami snu widziała Danielle. Tak, jak zawsze w jej snach córka miała już jakieś dziesięć lat i była najpiękniejszym dzieckiem świata. Zwykle jednak śmiała się i goniła motyle. Tym razem nachylała się nad Jessicą (która mogła jednocześnie obserwować całą scenę z góry). W brązowych oczach miała wymalowane pytanie. Jakby chciała spytać "Co się stało, mamusiu?". Ale Jessica wiedziała, że to nie prawda. Danielle już nie było. W innym wypadku nie znalazłaby się tutaj, w szpitalnej sali, gdzie z trzech łóżek tylko jedno było zajęte.
Wszedł lekarz. Ten, który od początku rządził innymi. Biały fartuch szeleścił przy każdym kroku.
– Panno Jones, to może wydawać się niewiarygodne, ale pani dziecku nic nie jest. To silna dziewczyna.
…
…
Boże, dawno nie rozmawialiśmy. Ale jeśli jednak jeszcze mnie słuchasz... Boże...
[ Tym razem konkursu nie będzie, bo to byłoby śmiesznie proste. Jeśli chodzi o przypisy:
1) kurara to trucizna. Tym się nasącza groty strzał Indian.
2) nie mam pojęcia, jak poprawnie nazywa się to coś, na czym lata Osborn.
3) jestem pewna, że gdzieś jest błąd; kto go znajdzie - ozłocę.]
[Właściwie to nie do końca tego się spodziewałam. Czy jestem więc zawiedziona? Absolutnie nie. Opowiadanie jest świetne, wręcz porywające i zdecydowanie warto było tyle na nie czekać. Błędów nigdzie nie znalazłam, ale jakoś specjalnie nie szukałam. A, i dobrze, że Danielle jest taka wytrzymała, inaczej musiałabym sobie z Tobą pogadać. ;)]
OdpowiedzUsuń[Dobra, ja wiem... Ale miało być późne popołudnie i - jakby nie patrzeć - było. No i miało być Dziecko Rosemary - było. A wiadomo, jak sprawy wychodzą, gdy ja się za nie biorę...
UsuńDziękuję. Dobrze wiedzieć, że komuś chce się czytać po nocach moje opowiadania.]
[ To ja znajdę błąd, a co!
OdpowiedzUsuńNie ma pisma kanciatego- jest kanciaste. Znaczy, kanciate jest dopuszczalne w słownych grach, ale w piśmie regularnym nie bardzo.
Kilka zagubionych przecinków i fakt, że S.H.I.E.L.D to nazwa własna, nieodmienna w języku polskim. :D
Mądrze się wiem, ale co poradzić?
A to coś, na czym porusza się Osborn to glider, czyli ślizgacz.
Ogólnie to człowiek miło czyta notkę, choć jak dla mnie to dłuższą poproszę...]
[ Dobrze, że są jeszcze ludzie, którzy myślą, gdy ja tego nie robię. Co prawda przez dwa dni będę teraz w najmniej spodziewanych momentach zastanawiała się, czy to "kanciate" wzięło się tam z ułomności mojej mózgownicy, czy z czystego przeliterowania.
UsuńPrzyczepiłabym się tej nazwy własnej... My na tym blogu radośnie odmieniamy wszystko, co można odmienić. W zasadzie nie istnieją takie formy, jak "Marvela" albo "X-menami". To ostatnie zawsze przyprawia mnie o zgrzytanie zębów, mimo wszystko.
Potrójna cześć i chwała wszystkim, którzy nie są ingnorantami jak ja i jednak przeszkadzają im te błędy!]
[Strasznie żałuję, że nie przeczytałam tego od razu wczoraj po publikacji. Nie mając takiej możliwości, wróciłam do domu z samego rana (no, może nie dokładnie, ale dosyć wcześnie), odwaliłam torbę na bok i zamiast się przepakować, zaczęłam czytać. W międzyczasie zadzwonił do mnie telefon, ale szybko zbyłam rozmówczynię, bo przecież czytam jedno z najbardziej wciągających opowiadań. Może i krótkie (jak na Ciebie), może i są błędy interpunkcyjne (lecz w niewielkich ilościach), ale opowiadanie jest dobre.]
OdpowiedzUsuń[Nie podoba mi się fakt, że jedni ludzie zbywają drugich dla czytania moich opowiadań. Ale z drugiej strony to jest całkiem miłe. I faktycznie wypada mi za to podziękować. Zatem: dzięki.
UsuńA teraz szokująca wiadomość numer jeden: to opowiadanie ma aż pięć stron. Poprzednie dotyczące Jess to kolejno: trzy, trzy i cztery strony (z kawałkiem). To ma pięć, zatem jest najdłuższe... Z doświadczenia wiem, że przy trzech zazwyczaj macie dość. Ja już za Wami nie nadążam.]
[W pierwszej linijce jest "stanął w na progu", ale łe tam minimalne błędy? - masz szczęście, że pisząc nie powtarzasz jednego słowa po trzy razy w zdaniu, jak mi się głupio zdarza w co drugim wątku. Kurcze, aż zatęskniłam za niedokończonym wątkiem Wandy z Jess. Był wybuch, helikopter i antagonista - o tym tylko marzyć.
OdpowiedzUsuńW każdym bądź razie, podziwiam cię za podzielność uwagi, bo gdy ja sama prowadzę dwie postaci na jednym blogu, to przyprawia mnie to o zgagę. Jako iż nadal jestem dogłębnie związana z wiedźmą, na tą jedną wypowiedź zwróciłam uwagę.
No i na koniec - przynajmniej Jess nie ma nudnej ciąży, tyle powiem.]
[Tak to już wychodzi, jak człowiek najchętniej pisałby wszędzie "stanął w drzwiach", a potem sobie przypomina, że jeszcze nie jest na tyle znany, by wolno mu było to robić. Wątek rzeczywiście miałyśmy wyjątkowy, szkoda, że się urwał (nieee, to ani trochę nie jest aluzja).
UsuńMi z dwiema postaciami weselej, przynajmniej mam o czym pisać.
Dziękuję za przeczytanie. Lubię wiedzieć, że ludzie mnie nie olewają.]