12.04.2012

Imago


– Niech sobie pani wszystko przypomni, pani.. 

 – Panno. 

 – Panno Jones. To bardzo ważne. 

***
 Dzwonek do drzwi nie omieszkał skorzystać ze swojej irytującej zdolności bycia najgłośniejszym tuż przy uchu Jessiki Jones. Niezależnie od tego, w której części domu akurat przebywała, świdrujący dźwięk zawsze rozlegał się z bliska. Może, gdyby mieszkała gdzieś indziej, ta sprawa wydawałaby się jej dziwna. Jednak cały czas miała na względzie, kto się w tym domu wychował.
Tym razem dopadło ją w kuchni. Odruchowo napięła wszystkie mięśnie i, tak, jak zwykle, musiała minąć chwila, nim uświadomiła sobie, co słyszy. Zaklęła głośno pod nosem. Robin podniósł łeb i spojrzał na nią ze zdziwieniem.  
 – Jest siódma rano – wyjaśniła psu, ściągając z głowy ręcznik. Ktokolwiek przyszedł, nie zamierzała zaprezentować się mu praktycznie w samej bieliźnie. Wprawnie owinęła się ręcznikiem i poszła otworzyć drzwi. 
 – Kto, do cholery, odwiedza ludzi o siódmej rano? – zapytała, po raz kolejny zwracając się do Robina. Dużą zaletą jego obecności było to, że wreszcie mogła myśleć na głos i udawać, że to po to, by rozumiał. 
 Dzwonek zabrzmiał ponownie. Znów obok jej ucha. 
 – Idę, idę! – zawołała, przyśpieszając nieco kroku. 
 Lewą nogą wybijała nieco fałszywy rytm, pamiątka po wizycie u Plundera. O ile kości szybko się zrosły, co zapewne zawdzięczała czyjejś pomocy (wydarzenia po tym, jak opuściła willę zlewały się jej w jedno), to od tygodnia nie potrafiła zmusić kończyny do prawidłowej pracy. 
 Jessica przekręciła zasuwkę i otworzyła drzwi. 
 – Tak mi przykro! – Zanim Jones zdążyła zidentyfikować kobietę, ta rzuciła się jej na szyję. 
 – Carol... co się stało? 
 – Och, to ty nie wiesz? – Ms. Marvel położyła dłonie na ramionach Jessiki i przyjrzała się jej badawczo. 
 – Szósty zmysł mi mówi, że zaraz się dowiem... Wchodź do środka, zrób sobie kawę, a ja coś na siebie włożę. 
 Nie czekając na reakcję przyjaciółki, Jessica odeszła możliwie najszybszym krokiem. Ręcznik zsuwał się jej z ciała, ale zdołała w większości zakryta dojść do swojego pokoju. Obrzuciła wzrokiem nieporządek, jaki został po wczorajszej wizycie Cage'a oraz plecak z jego rzeczami. 
 – Mamy trzy dni tylko dla siebie – powiedział, głaszcząc jej włosy. 
 – Będę wychodziła z sypialni tylko po to, żeby nakarmić Robina – obiecała. Na wzmiankę o psie Luke spochmurniał, ale już po chwili mocniej przytulił ją.  
 – Nie wiem, czy się na to zgodzę. Teraz... – W tym momencie telefon komórkowy zabrzęczał spod sterty zrzuconych w pośpiechu ubrań. Cage puścił Jessicę i odebrał. Już po pierwszym przytaknięciu Power Woman wiedziała, jaki będzie efekt. 
 – Wrócę tak szybko, jak się da – obiecał, ale już nawet mu nie wierzyła. 
 Ręcznik poszybował lotem koszącym na nieposłane łóżko. Upadł z mokrym plaśnięciem, co nie wywołało u Jess wyrzutów sumienia. Gdyby przejmowała się takimi drobiazgami, już od dawna żywiłaby się prozakiem. Pośpiesznie wciągnęła na siebie ubrania wybrane praktycznie na chybił-trafił, mokre włosy zebrała w kucyk i zeszła na dół. 
 Carol siedziała przy kuchennym stole, piła kawę i przeglądała gruby brulion w niebieskiej okładce. Jessica szybko wyrwała przyjaciółce zeszyt i odłożyła go tam, gdzie leżał poprzednio: na sam tył szafki z mało przydatnymi rzeczami. Do niedawna była to świetna kryjówka, ale nic chyba nie może się ukryć przed mocami Ms.Marvel. 
 – Jess, usiądź – zaczęła uspokajającym głosem Carol. – Ja wcale nie żartuję, naprawdę lepiej będzie, jeśli usiądziesz. 
 Coś dziwnego złapało Jessicę za gardło. Uczucie jakby dobrze znane, aczkolwiek nie widziane od bardzo dawna. Nogi same się pod nią ugięły, pobladła. Ledwo dała radę dojść do krzesła i bez sił opaść nań. 
 – Posłuchaj uważnie i postaraj się nie wyciągać pochopnych wniosków z tego, co zaraz ci powiem. - Odstawiła w filiżankę z kawą na bok tak, by nic nie stało między kobietami. – To jest... dość delikatna sprawa. Chodzi o ciebie i Luke'a. 
 – Carol, cenię sobie twoją przyjaźń, ale jeśli próbujesz mi powiedzieć, że do siebie nie pasujemy, to wpisz się do kolejki. – Jessica hamowała się przed wrzaśnięciem. Dlaczego ostatnio co druga napotkana osoba próbowała skłonić ją do zwrócenia pierścionka zaręczynowego? Przecież wolno jej mieć normalne, poukładane życie. Nawet z supermocami. 
 – Jess, nie chcę wchodzić z butami w twoje życie osobiste... Tym razem nie chcę. Ale jako twoja przyjaciółka mam obowiązek powiedzieć ci o jednej rzeczy. Zanim będzie za późno. 
 Wzrok blondynki utkwił w oczku pierścionka. Oszlifowany szafir wykrzywiał i powielał odbicie kuchni. Tak, jakby patrzyła prosto w oczy muchy. Niebieska, olbrzymia mucha, która usiadała na palcu Jessiki. 
 – Po prostu powiedz, co się stało. Nie potrzebuję tego napięcia. 
 – Luke... – Wdech. – Cóż, on... Nie chcę, żeby to zabrzmiało zbyt ostro... Nie zmienił przyzwyczajeń. Ani trochę. – Wydech. 
 Brak jakiekolwiek reakcji ze strony Jessiki. Wdech. 
 – Jeśli planujecie ślub, po prostu przemyśl sprawę kilka razy. I porozmawiaj z Jennifer... 
 – Shulkie? – wtrąciła się Jones. – Próbujesz mi powiedzieć, że Luke wolne chwile spędza na pieprzeniu się z Shulkie? Ten facet ma jakiś chory fetysz, skoro pociąga go żeńska wersja Hulka. 
 – Nie tylko ona – bąknęła Carol. 
 – Na wszystkie świętości, nie... Kogo z Avengers jeszcze nie nie przeleciał? 
 – Iron Fista. 
 Jessica chciała coś odpowiedzieć na ten kiepski żart, jednak uleciało z niej całe powietrze. Machinalnie pogłaskała Robina, który położył psyk na jej kolanach, ale to było wszystko, co w tej chwili potrafiła. Pustka w głowie. Brak jakichkolwiek wyuczonych zachowań. Jedynie informacja o tym, jak głaskać psa.
 – Carol – umiejętność mówienia pojawiła się po minucie. – Carol – powtórzyła głośniej. 
 – Słucham? 
 – Świeci ci... w kieszeni. – Palcem wskazała spodnie Ms.Marvel. 
 Blondynka wyjęła komórkę i przesunęła palcem po ekranie. Wystarczyło, by zerknęła na nadawcę wiadomości, by jej twarz przybrała cierpiętniczy wyrok. 
 – Nie krępuj się, idź ratować świat. Ja tutaj pozmywam – powiedziała Jess, przywoławszy na twarz prawie naturalny uśmiech. 
 Kwadrans później stała w pustej kuchni. Przez otwarte tylne drzwi leniwie wsączało się poranne światło. Wiatr delikatnie poruszał firanką. Gdzieś na zewnątrz Robin szczeknął na listonosza, bardziej z poczucia obowiązku niż głębszych uczuć. Wszystkie te bodźce docierały do Jessiki jakby przytłumione. Jej zdolność odczuwania została otoczona szybko wzniesionym grubym murem, przez który nic nie mogło się przebić. Zwłaszcza ból. W jego miejscu zapanowało mdłe wrażenie plomby uczuciowej. Jedyną rzeczą, jaka wciąż wyraźnie brzmiała w uszach Jones było pytanie, które zadałaby Carol, gdyby umiała zadawać takie pytania. 
 – Carol, z czego jeszcze powinnam zrezygnować, żeby otrzymać w zamian chociaż namiastkę normalnego życia? Co, do jasnej cholery, powinnam oddać? Dlaczego nawet facet, który mówił, że mnie kocha, musiał zełgać w żywe oczy? 
 Niebieski szafir. Oszlifowany jak oczy muchy. Jedno, drugie, jeszcze więcej, a każde z nich odbija wykrzywiony świat. Kryje się w tym ironia, oczko pierścionka mruga szelmowsko, niemal porozumiewawczo. Ono doskonale wie, że od początku jest symbolem kłamstwa tak słodkiego, że Jess nie mogła się oprzeć, by w nie nie uwierzyć. 

***
 Siedziała na skraju łóżka. U jej stóp stał otwarty plecak Cage'a. Chciała wyrzucić jego zawartość na podłogę, wziąć każdy przedmiot do ręki. Jedynym, co ją powstrzymywało, była świadomość, że nic na tym nie zyska. Nie potrzebowała żadnych dowodów, wystarczyła pewność, która zalęgła się w niej zaraz po wyjściu Carol. Jak larwa owada zalęgła się pod mostkiem. Larwa przeżuwała wspomnienia i rosła. Żywiła się każdym spojrzeniem, każdym słowem i gestem, które potwierdzało słowa Miss Marvel. I rosła, przepoczwarzała się, by osiągnąć wreszcie najdoskonalsze stadium – imago. Owad wciąż wiercił się w okolicach mostka, czasami poruszał skrzydłami, a wtedy Jess brakowało tchu. Ćma, to musiała być ćma. Tylko ćmy legną do jasnych wspomnień i zagaszają je skrzydłami. 
 Drzwi wejściowe były otwarte. Nie zamykała ich na klucz. Czekała. Cierpliwie nasłuchiwała, aż ciężkie kroki przejdą przez parter, wejdą po schodach i skierują się w stronę jej sypialni. Nie poruszyła się, gdy Luke stanął w progu. 
 – Jesse, wszystko w po... – Podszedł do niej. Chciał usiąść obok, przygarnąć do siebie, powiedzieć, że życie jest zbyt krótkie na smutek (tak mówi każdy, kto choć raz odsiadywał wyrok) i pokazać, jak powinna go całować na powitanie. Odgrywał tę szopkę już pięćset razy. Ale tym razem przedstawienie zmieniło reżysera. 
 – Co ty wyprawiasz, kobieto?!
 – Spakowałam twoje rzeczy – odpowiedziała lodowatym tonem. – Wychodzisz. 
 Jessica wstała, zapięła plecak i bezpardonowo rzuciła mu na kolana. Luke podniósł się z taką gwałtownością, jakby poraził go prąd. 
 – Wychodzisz i nigdy nie wracasz – uściśliła, wskazując mu drzwi. Już nie miała na palcu pierścionka. 
 – Co?! 
 Nawet nie próbowała tłumaczyć po raz drugi. Po prostu go popchnęła. Kiedy i to nie zadziałało, trzy razy klepnęła się w udo. To był znak, jednak ta świadomość zbyt późno odnalazła Cage'a. Czarny dog niemiecki wyrósł jak spod ziemi, z jego krtani wydostawał się jednostajny warkot. 
 – Zabierz tego kundla – Luke próbował zachować pewność w głosie. – Wiesz, że nienawidzę psów. A już zwłaszcza tego. – Przymierzał się, by szturchnąć Robina nogą, ale zatrzymało go kłapnięcie psich szczęk. 
 – Robin, odprowadź Cage'a do wyjścia – poleciła Jessica, a pies zrobił krok do przodu. Luke się cofnął, co wywołało uśmiech na twarzy kobiety. – On już tutaj nie wróci. 
 – To jest dom Avengers, nie możesz... 
 – Ale on może. – Niedwuznacznie spojrzała na psa, który zapędził już Luke'a na korytarz.
 Cztery łapy i dwie nogi znalazły się na schodach, ale ona nie chciała tego widzieć. Nie poszła nawet zamknąć drzwi na zasuwkę. Nie miałaby nic przeciwko temu, by ktoś ją teraz ukradł i wywiózł z dala od tego życia. 
 Robin wrócił na górę. Cicho wszedł do jej sypialni i położył się na łóżku. Jessica wtuliła twarz w poduszkę i starała się szlochać. Nie potrafiła. Mimo licznych przekleństw, tłumionych przez pierze, ani jedna łza nie ściekła po jej policzku. Wreszcie, zmęczona własną frustracją, zasnęła. 
 Nie słyszała, gdy telefon dzwonił raz po raz. Dopiero skrzypnięcie łóżka oznajmiające, że Robin ma już dość czuwania, zdołało ją obudzić. Odruchowo zerknęła na godzinę. Zamiast tego zobaczyła szereg nieodebranych połączeń. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami i oddzwoniła na pierwszy z numerów. 

***

 – Czy to już wszystko, panno Jones? – zapytał komisarz policji. 

 – Zaraz potem otrzymałam od was wezwanie – odparła posłusznie, jak w transie. – Czy teraz mogę go zobaczyć? 

 Policjant skinął głową. Wyszła z dyżurki pielęgniarek, gdzie ją przetrzymywano i skierowała się prosto na oddział intensywnej opieki medycznej. Niski lekarz bez słowa zaprowadził ją do szyby, przez którą mogła zobaczyć poszkodowanego. Lekarze określali jego stan jako krytyczny, ratowała go jedynie mutacja. Spośród tysiąca myśli w głowie Jessici, najsilniejsza była ta, że to nie jej wina. 

 Niebieskie oczko tkwiło w kieszeni jej kurtki i wciąż patrzyło z ironią.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz