22 czerwca 2020, godz.
20.00
–
Jesteśmy straceni! – zawołał szalony kaznodzieja, stojąc na
pomniku w centrum miasta. – Nastanie czarna noc! Cienie otoczą nas
ze wszystkich stron! Zło nas odnajdzie! Nadchodzi czas kiedy budzą
się starzy bogowie! Nawróćcie się, dzieci, na...
Tłusty
pocisk jak trzmiel zabrzęczał przy uchu szalonego kaznodziei.
Ułamek sekundy potem to właśnie on sprawił, że nieliczni zebrani
nigdy już mieli się nie dowiedzieć, jaka wiara ich uratuje.
22 czerwca 2020, godz.
20.05
Szpetne
przekleństwo Lucasa Bishopa zmąciło ciszę panującą w centrum.
Biegnący przed nim mężczyzna zatrzymał się i odwrócił,
sondując otoczenie. W lewej ręce trzymał już naszykowaną kartę.
Siódemka kier jarzyła się czerwonym światłem, słabo widocznym o
tej porze dnia. Za dwie godziny się ściemni i jeśli do tego czasu
nie skończą wędrówki, będą musieli przejść przez takie
piekło, jakie się Włochowi nie śniło. Bishop z niepasującą do
niego siłą wierzył w to, że Biały Diabeł da radę wymknąć się
nawet z kotła, w którym słomę miesza sam Lucyfer.
–
Widoki podziwiasz? Mamy cholernie mało czasu...
–
Poślizgnąłem się w kałuży krwi. Ludzie mogliby pilnować swoich
trupów.
–
Wytrzyj buty o sukienkę tamtego gościa – poradził szuler,
wskazując na leżące bezładnie ciało ubrane w purpurową szatę.
Lucas
przelotnie spojrzał na szalonego kaznodzieję. Czyszcząc podeszwę
o szatę wyznawcy nieznanej religii nawet nie zauważył, że na
zalanych krwią ustach zastygła recepta na zbawienie.
Tłusty
pocisk jak trzmiel zabrzęczał przy uchu Bishopa. Mutant bez namysłu
padł na ziemię i przetoczył się po zalanym betonem placu. Obok
niego padały kolejne kule.
–
Jesteśmy straceni!
Choć
te słowa padły z ust Lucasa Bishopa, wypowiedział je ktoś inny.
Obcy człowiek, który nagle zagnieździł się w jego czaszce i
dyktował własne zasady. Nawet się przedstawił. Miał na sobie
firmowy garnitur w prążki i uczesanie wziętego biznesmena. Gestem
człowieka sukcesu podał Bishopowi swoją wizytówkę wraz z nakazem
eksmisji. "Dzień dobry, jestem Strach. Razem z moją firmą od
dziś panujemy nad twoim życiem. Paraliżujemy i sprawiamy, być
modlił się o kulę prosto w mózg".
Cisza
poprzedzona świstem powietrza. Już żaden pocisk nie opuścił
lufy, żaden nie rozkruszył betonu. Lucas Bishop powoli uniósł
głowę. Tuż przed jego nosem upadł niedopałek papierosa,
następnie przydepnięty wojskowym butem.
–
Podnieś się, mon ami.
Jesteśmy zaproszeni na kolację.
–
Gambit, zabiłeś tamtego człowieka? – Bishop wstał i otrzepał
spodnie.
–
Człowieka, mutanta, fanatyka, mormona... Kimkolwiek nie był, wybrał
się na krótki zwiad do piekła. Albo dłuższy, jeśli dostał
odłamkiem ściany. Masz zamiar go opłakiwać?
–
Jesteś uczniem Xaviera. – Ręka Lucasa zacisnęła się na
kołnierzu płaszcza Remy'ego. – A postępujesz jak ostatnie
ścierwo, zabijając przypadkowych cywili.
–
Wolałbyś być na jego miejscu? Już zapomniałeś, że do ciebie
strzelał? Jeśli to ci połata sumienie, gdy to wszystko wreszcie
się skończy, pójdę do spowiedzi. Powiem księdzu, że zgrzeszyłem
przeciw piątemu przykazaniu. Dokładnie w tych słowach. A jak
zapyta o wyjaśnienie, to opowiem mu o tym, jak brałem udział w
wojnie, która nigdy nie powinna mieć miejsca. Zadowolony?
–
Gambit... – wycedził przez zęby Bishop, ale to nie przerwało
monologu szulera.
–
Tymczasem Sainte Marie,
Mère de Dieu, priez pour nous pauvre pêcheurs, maintenant et à
l'heure de notre mort. Amen.
– Gambit! Jesteśmy zaproszeni do twojej koleżanki na kolację, a
ty stoisz na placu i recytujesz wiersze.
– To modlitwa – sprostował Biały Diabeł, wznawiając bieg. –
Do Matki Boskiej.
– Modlitwa?
– Nieważne...
22
czerwca, godz. 21.15
Drzwi
otworzył wysoki student w kraciastej koszuli. W milczeniu zaprosił
mutantów do środka, cały czas taksując ich wzrokiem. Remy miał
ochotę złożyć propozycję wspólnego zdjęcia do powieszenia nad
łóżkiem, jednak w żaden sposób nie chciał podpaść gospodyni
tego domu, która a nuż mogłaby to usłyszeć.
– Spóźniliście się – powiedziała Maureen Vance, wychodząc
na korytarz. Wycierała ręce ścierką o identycznym wzorze, co
koszula studenta. Ten fakt również Gambit przemilczał.
– Coś wypadło nam po drodze – odparł Remy swoim najbardziej
czarującym tonem.
– Ostatnim razem, gdy słyszałam to stwierdzenie z twoich ust,
Biały Diable, w moim ogródku pojawił się krater jak po wybuchu
bomby atomowej.
Podeszła do nich, jakby doszukiwała się śladów tego, co
zatrzymało mutantów po drodze. I chociaż niewiele rzeczy mogło
się ukryć przed bystrym okiem lekarza z wieloletnim doświadczeniem,
z rozczarowaniem musiała przyznać przed sobą, że obaj wyglądają
normalnie. To był niepokojący fakt. Maureen byłaby spokojniejsza,
gdyby zauważyła nadpalony skraj płaszcza albo ślad krwi na
nogawce. Słyszała dzisiejsze strzały. Znów pojawili się
Przyjaciele Ludzkości, znów robili obławy na mutantów i
wszystkich, którzy nawinęli się po drodze.
– To twój syn? – zapytał Gambit, gdy student zniknął w
odnodze korytarza.
– Z pierwszego małżeństwa – odpowiedziała kobieta, zdejmując
garnek z kuchenki, jednocześnie wyjmując sztućce i wyłączając
radio.
– Myślałem, że jesteś znacznie młodsza.
Maureen Vance zamknęła drzwi spiżarki głośniej niż powinna. W
ręku trzymała butelkę portugalskiego wina. Zanim zdążyła
rozejrzeć się za korkociągiem, Remy znalazł się przy niej. Tylko
największa i najbardziej wyzuta z uczuć feministka nie pozwoliłaby
mu się wyręczyć. Pozwalała mu również na wplatanie licznych
komplementów w rozmowę i dolewanie sobie wina, chociaż jako
kobieta blisko czterdziestotrzyletnia doskonale widziała brak celu u
końca tej drogi. Po prostu lubiła Remy'ego LeBeau już od dnia,
kiedy zaraz po przyjściu do pracy zobaczyła go w swoim gabinecie,
układającego domek z długopisów.
– Jak jesteś dobra w swoim zawodzie? – Nagle przerwał leniwą
rozmowę o letnich planach wybrania się na Karaiby. Maureen zawsze
uważała to miejsce za wyjątkowo piękne. Brała tam oba swoje
śluby.
– Zostałam wielokrotnie odznaczona za zasługi, w tym raz z rąk
samego prezydenta. Mój artykuł o hemisferektomii zyskał aprobatę
Royal Society i jest regularnie odczytywany na wiecach
neurochirurgów. Kraniotomię robię częściej niż tosty.
Maureen Vance gwałtownie spoważniała. Jej twarz przybrała
spokojny, ale nie obojętny wyraz, spojrzeniu przybyło koncentracji,
szybko upięła kilka kosmyków, które wymknęły się z koka.
Sięgnęła również po okulary i rozprostowała mankiety. Teraz
rzeczywiście wyglądała na swój wiek.
– Umiesz operować mózg?
Kobieta nabrała powietrza, wyraźnie szykując dłuższą mowę.
Jednak w ostatniej chwili zrezygnowała z tego zamiaru i zamknęła
usta. Musiała minąć minuta nim otworzyła je ponownie. Tym razem
odpowiedź była krótka:
– Tak, umiem.
23
czerwca, godz 11.30
Charles Xavier miał dużo zmartwień. Głównie martwił się
wojną, której nie potrafił zakończyć. Dotychczas wydawało mu
się, że wszystko zakończy się bez użycia siły. Godzinę temu
otrzymał odpowiedź na pisemną prośbę o paktowanie. Oraz ręcznie
pisany załącznik, który dużo dosadniej mówił to, co oficjalne
pismo. "Nic z tego" (dokładny cytat brzmiał "Idź i
pocałuj się w dupę"). Po lekturze fascynująco niezajmującego
dokumentu wiedział już, że jego prośba była spóźniona.
Wreszcie zrozumiał też żart o bitwie na kciuki, który Jubilee
opowiadała niezbyt zachwyconej Jean. Powinien częściej wychodzić.
Może wtedy udawałoby mu się w porę wyłapać, kto gra nieczysto.
Na razie wyglądało na to, że każdy, łącznie z nim samym.
– Profesorze?
Charles Xavier odwrócił twarz od okna. Zatopiony we własnych
myślach nawet nie usłyszał otwieranych drzwi ani kroków gościa.
Zresztą tego drugiego nie spodziewał się usłyszeć, rozpoznawszy
głos.
– Remy, dawno cię tutaj nie było – zaczął.
Jego wzrok odruchowo spoczął na oczach mutanta. Gambit jak zawsze
wytrzymał spojrzenie telepaty. Zabawne, jak dobrze potrafił udawać,
że nie ma niczego na sumieniu. Zupełnie, jakby miał otwarty umysł
i zapraszał do zwiedzania.
Właśnie. Otwarty umysł. Remy LeBeau i otwarty umysł. To się nie
zdarza w naturze.
– Ledwo cię poznaję. Naprawdę zdecydowałeś się mi zaufać?
– Profesorze, mam alergię na przemówienia ku chwale ojczyzny i
sztandaru. A zepchnięcie blokady nieco dalej w głąb mózgu jest
jak wspinaczka po pionowej ścianie. Nic przyjemnego.
– Wcześniej mówiłeś, że nie masz wpływu na blokadę.
Kłamałeś? – Tylko delikatne uniesienie intonacji na końcu
ostatniego wyrazu sprawiło, że wypowiedź nie zabrzmiała w całości
jak twierdzenie.
– Czy my gramy w dwadzieścia pytań?! Blefowałem, bo chciałem
mieć spokój. Ty nie dociekałeś, bo też chciałeś mieć spokój.
I wszyscy byliśmy szczęśliwi. A ponieważ teraz chcemy jak
najszybciej wrócić do ogólnego błogostanu, musimy znieść naszą
łyżkę rzeczy mało przyjemnych. Z twoim intelektem, Profesorze,
nie powinno być tu nic to rozumienia. Po prostu wleź mi do głowy.
Air-mutant życzą miłego lotu.
Gambit przezornie opadł na długą, obitą skórą sofę ustawioną
pod jedną ze ścian. Był już niejednokrotnie świadkiem sesji
telepatycznych i z reguły badany tracił wtedy równowagę. Jakieś
czasowe zaburzenia błędnika albo co.
Zamknął oczy, by razem z Xavierem oglądać własne wspomnienia. A
konkretniej tylko ten niewielki wycinek, który wyrwał spod
szczelnej blokady. Cała reszta umysłu, ku rozczarowaniu Profesora,
okazała się zamknięta. Prędzej wielbłąd przedostanie się przez
ucho igielne niż telepata do wspomnień Remy'ego. Zresztą nawet te,
które udostępnił wzbudzały wystarczająco dużo emocji.
Ciemne laboratorium. Karta obracana w rękach. Swobodny ton,
podszyty strachem. Czerwone iskry dookoła rąk. Czerwone oczy
wpatrujące się w równie szkarłatne tęczówki Sinistra. Wreszcie
uścisk dłoni, pieczętujący zawartą umowę.
Metalowy
stół, którego zimno czuje się nawet przez prześcieradło. Sieć
elektrod przyczepiona do czaszki. Jasne światło lampy, padające
wprost na siatkówkę. Nachylona postać, trzymająca coś ostrego.
Nóż trzymany przez Sinistra rozcina skórę na czaszce. Jeszcze
chwila, a obraz stopniowo gaśnie. Utrata przytomności.
– Jaką mam gwarancję, że to rzeczywiście tak wyglądało?
– Ty tutaj jesteś specem od oceniania czystości ludzkich
intencji. Ja potrzebuję jedynie zgody.
– Na co?
– Nadal czytasz mi w myślach?
Profesor w odpowiedzi siknął głową, więc Remy ponownie zamknął
oczy i skupił się na obrabianiu w umyśle jednego obrazu.
Przypominało to kręcenie obiektywem aparatu, by zdjęcie wyszło
ostrzejsze. Wreszcie Xavier dał ręką znak, że wystarczy, już
zrozumiał. A potem ponownie przytaknął, wydając zgodę.
25
czerwca, godz 16.00
– Gambit, jesteś pewien, że to zadziała? – Bishop zadał
swoje ulubione w ostatnich dniach pytanie.
– A czy papież nosi damską bieliznę?
– Myślałem, że tam chodziło o dziwny kapelusz...
– To już dawno stwierdzono. Posłuchaj, nawet ja nie zamieniłbym
swojego życia w thriller medyczny, gdybym nie był pewien, że to
zadziała.
– Sam mówiłeś, że kiedyś nad tym nie panowałeś.
– Miałem osiemnaście lat, świat wtedy wyglądał zupełnie
inaczej. Obejrzyj kilka filmów z tamtego czasu. Nie ma w nich
przyczajonych treści, które mówiłyby mutantom, jak powinni żyć.
To, co teraz robię... Nazwij to dopuszczalnym ryzykiem.
– Ładna nazwa na samobójstwo z zepsutym zapalnikiem czasowym.
Jak nie umrzesz z nożem w mózgu, to chwilę potem zabije cię
własna moc.
25
czerwca, godz 16.15
Różnica polegała jedynie na tym, że ten stół nie był zimny.
Leżałoby się na nim całkiem wygodnie, gdyby nie szereg elektrod,
które obsiadły czaszkę Białego Diabła niczym różnobarwne
motyle. Wydychał powietrze przez usta, starając się nie patrzeć
na narzędzia, które szykowała Maureen. Gdzieś poza zasięgiem
jego wzroku Bestia przy pomocy Sage po raz ostatni testował
sprawność komputera, który nieszczęsne kable łączyły z mózgiem
Gambita.
– Pamiętasz jakieś wierszyki z dzieciństwa? – zapytała
Maureen Vance, uśmiechając się łagodnie.
– Nie jestem pewien...
– Recytuj cały czas. Możesz śpiewać. Chcę cię słyszeć –
oznajmiła, odwracając się, by chwycić skalpel.
Ćwierkają wróbelki od samego rana:
Ćwir ćwir, czas pokroić mózg jednego pana.
Ćwir ćwir, czas pokroić mózg jednego pana.
Biały Diabeł na to, śmiejąc się wesoło:
Znowu gram o wszystko, więc jestem szalony.
Znowu gram o wszystko, więc jestem szalony.
27
czerwca, godz 22.26
Szereg urządzeń dookoła szpitalnego łóżka oznajmił, że
pacjent odzyskał przytomność. Nie było to konieczne. Gołym okiem
dało się postawić taką samą diagnozę. Zwłaszcza, jeśli
mężczyzna usiadł na skraju łóżka i palcami wenflon na lewej
ręce. Kroplówka była w trzech czwartych pełna, coś nadal
ściekało do jego żył. A on miał mocne przekonanie, że nie chce,
żeby cokolwiek mu ściekało.
– Remy, nie! – zawołała Maureen Vance, nagle pojawiając się
w drzwiach.
Dokładnie w tej samej sekundzie Gambit wyrwał wenflon i spojrzał
na ślad po nim. Ze swojej perspektywy kobieta miała doskonałą
okazję obserwować, jak niewielka ranka natychmiast się zasklepia.
– To niestety tylko przejściowe – wyjaśnił szuler,
metodycznie odłączając inne urządzenia. – Regeneracja nie leży
na stałe w zakresie moich umiejętności, madame. Ale, nie powiem,
bardzo przyjemne uczucie... Gdzie są moje ubrania?
– Teraz powinny być tygodnie testów, czy wszystko poszło
zgodnie z planem. – Maureen wyprostowała się i uniosła
podbródek, chcąc dodać sobie autorytetu.
– Jest w jak najlepszym porządku. Tout est bien – odrzekł
niedbale.
Z niekrytym zadowoleniem wyjął z szafki ubrania, na które szybko
zmienił szpitalną koszulę. Talie kart uspokajająco zaszeleściły
w kieszeniach płaszcza.
– Merci – powiedział, podchodząc do kobiety. – Merci
beaucoup. – Staromodnie cmoknął dłoń Maureen i wyszedł,
uśmiechając się.
Po dziesięciu minutach dopadły go silne zawroty głowy i
przekonanie, że jednak nie powinien był wstawać. Teraz już jakby
nie było wyboru. Przytrzymał się ściany, czekając, aż świat
wróci do pionu. Gdy tylko odzyskał pewność, że grunt nie
wyślizgnie się spod stóp, ostrożnie ruszył dalej. Dobrze, że o
tej porze korytarze były puste.
– Remy? – znajomy głos odnalazł go, gdy już stał przed
drzwiami własnego pokoju.
Odwrócił się przez ramię, odruchowo łapiąc Rogue za
nadgarstek. Nie krzyknęła, chyba głos uwiązł jej w krtani. Jedna
sekunda, druga, trzecia, dwudziesta, a oboje są równie przytomni.
Jedynie elektryczność przebiegła po ciele Gambita, ale ledwo to
zauważył.
– Niespodzianka, ma cherie.
Ja nawet nie jestem pewna, czym właściwie to opowiadanie jest. Możemy je uznać za kreaturę, która wynurzyła się z ciemności. Kreatura wcześniej przeszła przez sito pewnego amerykańskiego pisarza (i nie, nie był to Stephen King), więc znajduje się tutaj tylko i wyłącznie spaczony humor w jego stylu. Kolejna rzecz, że tego opowiadania właściwie nie powinno być, bo jestem na urlopie i właściwie częściej mnie nie ma niż jestem. Dość filozofii.
Bijcie, byle nie w szczepionkę.
[Tak, nie jest to jedno z najlepszych opowiadań jakie od Ciebie widziałam. I to jedyna negatywna rzecz w tym komentarzu, bo ja nie wiem, z czego możesz być niezadowolona. Jest dobrze, płynnie się czyta, nadal są błyskotliwe dialogi, ogólnie rzecz biorąc - opowiadanie jest dobre.]
OdpowiedzUsuńTo już nie są bezpieczne czasy. Może inaczej - sytuacja pogarsza się z dnia na dzień i Nocnych Łowców jest coraz więcej. Stanowią oni zagrożenie dla wszystkich Dzieci Nocy, mimo faktu, że są jedynie ludźmi. Bardzo dobrze przeszkolonymi ludźmi, z rozkazem zabicia wszystkich "anormalnych" istot chodzących po Ziemi.
OdpowiedzUsuńW Szkole też zaczęły się dziwne incydenty... Uczniowie znikają w dziwnych okolicznościach, a gdy się znajdują - o ile się znajdują - mają wielkie luki w pamięci i pełno ran oraz siniaków na ciele.
Po ataku na Dyrektorkę Szkoły, jedną z najpotężniejszych istot Nocnego Świata, wiadomo to na pewno.
Nadchodzi wojna.
http://school-for-children-of-the-night.blogspot.com/