1.04.2012

Dopuszczalne ryzyko.


22 czerwca 2020, godz. 20.00
– Jesteśmy straceni! – zawołał szalony kaznodzieja, stojąc na pomniku w centrum miasta. – Nastanie czarna noc! Cienie otoczą nas ze wszystkich stron! Zło nas odnajdzie! Nadchodzi czas kiedy budzą się starzy bogowie! Nawróćcie się, dzieci, na...
Tłusty pocisk jak trzmiel zabrzęczał przy uchu szalonego kaznodziei. Ułamek sekundy potem to właśnie on sprawił, że nieliczni zebrani nigdy już mieli się nie dowiedzieć, jaka wiara ich uratuje.
22 czerwca 2020, godz. 20.05
Szpetne przekleństwo Lucasa Bishopa zmąciło ciszę panującą w centrum. Biegnący przed nim mężczyzna zatrzymał się i odwrócił, sondując otoczenie. W lewej ręce trzymał już naszykowaną kartę. Siódemka kier jarzyła się czerwonym światłem, słabo widocznym o tej porze dnia. Za dwie godziny się ściemni i jeśli do tego czasu nie skończą wędrówki, będą musieli przejść przez takie piekło, jakie się Włochowi nie śniło. Bishop z niepasującą do niego siłą wierzył w to, że Biały Diabeł da radę wymknąć się nawet z kotła, w którym słomę miesza sam Lucyfer.
– Widoki podziwiasz? Mamy cholernie mało czasu...
– Poślizgnąłem się w kałuży krwi. Ludzie mogliby pilnować swoich trupów.
– Wytrzyj buty o sukienkę tamtego gościa – poradził szuler, wskazując na leżące bezładnie ciało ubrane w purpurową szatę.
Lucas przelotnie spojrzał na szalonego kaznodzieję. Czyszcząc podeszwę o szatę wyznawcy nieznanej religii nawet nie zauważył, że na zalanych krwią ustach zastygła recepta na zbawienie.
Tłusty pocisk jak trzmiel zabrzęczał przy uchu Bishopa. Mutant bez namysłu padł na ziemię i przetoczył się po zalanym betonem placu. Obok niego padały kolejne kule.
– Jesteśmy straceni!
Choć te słowa padły z ust Lucasa Bishopa, wypowiedział je ktoś inny. Obcy człowiek, który nagle zagnieździł się w jego czaszce i dyktował własne zasady. Nawet się przedstawił. Miał na sobie firmowy garnitur w prążki i uczesanie wziętego biznesmena. Gestem człowieka sukcesu podał Bishopowi swoją wizytówkę wraz z nakazem eksmisji. "Dzień dobry, jestem Strach. Razem z moją firmą od dziś panujemy nad twoim życiem. Paraliżujemy i sprawiamy, być modlił się o kulę prosto w mózg".
Cisza poprzedzona świstem powietrza. Już żaden pocisk nie opuścił lufy, żaden nie rozkruszył betonu. Lucas Bishop powoli uniósł głowę. Tuż przed jego nosem upadł niedopałek papierosa, następnie przydepnięty wojskowym butem.
– Podnieś się, mon ami. Jesteśmy zaproszeni na kolację.
– Gambit, zabiłeś tamtego człowieka? – Bishop wstał i otrzepał spodnie.
– Człowieka, mutanta, fanatyka, mormona... Kimkolwiek nie był, wybrał się na krótki zwiad do piekła. Albo dłuższy, jeśli dostał odłamkiem ściany. Masz zamiar go opłakiwać?
– Jesteś uczniem Xaviera. – Ręka Lucasa zacisnęła się na kołnierzu płaszcza Remy'ego. – A postępujesz jak ostatnie ścierwo, zabijając przypadkowych cywili.
– Wolałbyś być na jego miejscu? Już zapomniałeś, że do ciebie strzelał? Jeśli to ci połata sumienie, gdy to wszystko wreszcie się skończy, pójdę do spowiedzi. Powiem księdzu, że zgrzeszyłem przeciw piątemu przykazaniu. Dokładnie w tych słowach. A jak zapyta o wyjaśnienie, to opowiem mu o tym, jak brałem udział w wojnie, która nigdy nie powinna mieć miejsca. Zadowolony?
– Gambit... – wycedził przez zęby Bishop, ale to nie przerwało monologu szulera.
– Tymczasem Sainte Marie, Mère de Dieu, priez pour nous pauvre pêcheurs, maintenant et à l'heure de notre mort. Amen.
– Gambit! Jesteśmy zaproszeni do twojej koleżanki na kolację, a ty stoisz na placu i recytujesz wiersze.
– To modlitwa – sprostował Biały Diabeł, wznawiając bieg. – Do Matki Boskiej.
– Modlitwa?
– Nieważne...
22 czerwca, godz. 21.15
Drzwi otworzył wysoki student w kraciastej koszuli. W milczeniu zaprosił mutantów do środka, cały czas taksując ich wzrokiem. Remy miał ochotę złożyć propozycję wspólnego zdjęcia do powieszenia nad łóżkiem, jednak w żaden sposób nie chciał podpaść gospodyni tego domu, która a nuż mogłaby to usłyszeć.
– Spóźniliście się – powiedziała Maureen Vance, wychodząc na korytarz. Wycierała ręce ścierką o identycznym wzorze, co koszula studenta. Ten fakt również Gambit przemilczał.
– Coś wypadło nam po drodze – odparł Remy swoim najbardziej czarującym tonem.
– Ostatnim razem, gdy słyszałam to stwierdzenie z twoich ust, Biały Diable, w moim ogródku pojawił się krater jak po wybuchu bomby atomowej.
Podeszła do nich, jakby doszukiwała się śladów tego, co zatrzymało mutantów po drodze. I chociaż niewiele rzeczy mogło się ukryć przed bystrym okiem lekarza z wieloletnim doświadczeniem, z rozczarowaniem musiała przyznać przed sobą, że obaj wyglądają normalnie. To był niepokojący fakt. Maureen byłaby spokojniejsza, gdyby zauważyła nadpalony skraj płaszcza albo ślad krwi na nogawce. Słyszała dzisiejsze strzały. Znów pojawili się Przyjaciele Ludzkości, znów robili obławy na mutantów i wszystkich, którzy nawinęli się po drodze.
– To twój syn? – zapytał Gambit, gdy student zniknął w odnodze korytarza.
– Z pierwszego małżeństwa – odpowiedziała kobieta, zdejmując garnek z kuchenki, jednocześnie wyjmując sztućce i wyłączając radio.
– Myślałem, że jesteś znacznie młodsza.
Maureen Vance zamknęła drzwi spiżarki głośniej niż powinna. W ręku trzymała butelkę portugalskiego wina. Zanim zdążyła rozejrzeć się za korkociągiem, Remy znalazł się przy niej. Tylko największa i najbardziej wyzuta z uczuć feministka nie pozwoliłaby mu się wyręczyć. Pozwalała mu również na wplatanie licznych komplementów w rozmowę i dolewanie sobie wina, chociaż jako kobieta blisko czterdziestotrzyletnia doskonale widziała brak celu u końca tej drogi. Po prostu lubiła Remy'ego LeBeau już od dnia, kiedy zaraz po przyjściu do pracy zobaczyła go w swoim gabinecie, układającego domek z długopisów.
– Jak jesteś dobra w swoim zawodzie? – Nagle przerwał leniwą rozmowę o letnich planach wybrania się na Karaiby. Maureen zawsze uważała to miejsce za wyjątkowo piękne. Brała tam oba swoje śluby.
– Zostałam wielokrotnie odznaczona za zasługi, w tym raz z rąk samego prezydenta. Mój artykuł o hemisferektomii zyskał aprobatę Royal Society i jest regularnie odczytywany na wiecach neurochirurgów. Kraniotomię robię częściej niż tosty.
Maureen Vance gwałtownie spoważniała. Jej twarz przybrała spokojny, ale nie obojętny wyraz, spojrzeniu przybyło koncentracji, szybko upięła kilka kosmyków, które wymknęły się z koka. Sięgnęła również po okulary i rozprostowała mankiety. Teraz rzeczywiście wyglądała na swój wiek.
– Umiesz operować mózg?
Kobieta nabrała powietrza, wyraźnie szykując dłuższą mowę. Jednak w ostatniej chwili zrezygnowała z tego zamiaru i zamknęła usta. Musiała minąć minuta nim otworzyła je ponownie. Tym razem odpowiedź była krótka:
– Tak, umiem.
23 czerwca, godz 11.30
Charles Xavier miał dużo zmartwień. Głównie martwił się wojną, której nie potrafił zakończyć. Dotychczas wydawało mu się, że wszystko zakończy się bez użycia siły. Godzinę temu otrzymał odpowiedź na pisemną prośbę o paktowanie. Oraz ręcznie pisany załącznik, który dużo dosadniej mówił to, co oficjalne pismo. "Nic z tego" (dokładny cytat brzmiał "Idź i pocałuj się w dupę"). Po lekturze fascynująco niezajmującego dokumentu wiedział już, że jego prośba była spóźniona. Wreszcie zrozumiał też żart o bitwie na kciuki, który Jubilee opowiadała niezbyt zachwyconej Jean. Powinien częściej wychodzić. Może wtedy udawałoby mu się w porę wyłapać, kto gra nieczysto. Na razie wyglądało na to, że każdy, łącznie z nim samym.
– Profesorze?
Charles Xavier odwrócił twarz od okna. Zatopiony we własnych myślach nawet nie usłyszał otwieranych drzwi ani kroków gościa. Zresztą tego drugiego nie spodziewał się usłyszeć, rozpoznawszy głos.
– Remy, dawno cię tutaj nie było – zaczął.
Jego wzrok odruchowo spoczął na oczach mutanta. Gambit jak zawsze wytrzymał spojrzenie telepaty. Zabawne, jak dobrze potrafił udawać, że nie ma niczego na sumieniu. Zupełnie, jakby miał otwarty umysł i zapraszał do zwiedzania.
Właśnie. Otwarty umysł. Remy LeBeau i otwarty umysł. To się nie zdarza w naturze.
– Ledwo cię poznaję. Naprawdę zdecydowałeś się mi zaufać?
– Profesorze, mam alergię na przemówienia ku chwale ojczyzny i sztandaru. A zepchnięcie blokady nieco dalej w głąb mózgu jest jak wspinaczka po pionowej ścianie. Nic przyjemnego.
– Wcześniej mówiłeś, że nie masz wpływu na blokadę. Kłamałeś? – Tylko delikatne uniesienie intonacji na końcu ostatniego wyrazu sprawiło, że wypowiedź nie zabrzmiała w całości jak twierdzenie.
– Czy my gramy w dwadzieścia pytań?! Blefowałem, bo chciałem mieć spokój. Ty nie dociekałeś, bo też chciałeś mieć spokój. I wszyscy byliśmy szczęśliwi. A ponieważ teraz chcemy jak najszybciej wrócić do ogólnego błogostanu, musimy znieść naszą łyżkę rzeczy mało przyjemnych. Z twoim intelektem, Profesorze, nie powinno być tu nic to rozumienia. Po prostu wleź mi do głowy. Air-mutant życzą miłego lotu.
Gambit przezornie opadł na długą, obitą skórą sofę ustawioną pod jedną ze ścian. Był już niejednokrotnie świadkiem sesji telepatycznych i z reguły badany tracił wtedy równowagę. Jakieś czasowe zaburzenia błędnika albo co.
Zamknął oczy, by razem z Xavierem oglądać własne wspomnienia. A konkretniej tylko ten niewielki wycinek, który wyrwał spod szczelnej blokady. Cała reszta umysłu, ku rozczarowaniu Profesora, okazała się zamknięta. Prędzej wielbłąd przedostanie się przez ucho igielne niż telepata do wspomnień Remy'ego. Zresztą nawet te, które udostępnił wzbudzały wystarczająco dużo emocji.
Ciemne laboratorium. Karta obracana w rękach. Swobodny ton, podszyty strachem. Czerwone iskry dookoła rąk. Czerwone oczy wpatrujące się w równie szkarłatne tęczówki Sinistra. Wreszcie uścisk dłoni, pieczętujący zawartą umowę.
Metalowy stół, którego zimno czuje się nawet przez prześcieradło. Sieć elektrod przyczepiona do czaszki. Jasne światło lampy, padające wprost na siatkówkę. Nachylona postać, trzymająca coś ostrego. Nóż trzymany przez Sinistra rozcina skórę na czaszce. Jeszcze chwila, a obraz stopniowo gaśnie. Utrata przytomności.
– Jaką mam gwarancję, że to rzeczywiście tak wyglądało?
– Ty tutaj jesteś specem od oceniania czystości ludzkich intencji. Ja potrzebuję jedynie zgody.
– Na co?
– Nadal czytasz mi w myślach?
Profesor w odpowiedzi siknął głową, więc Remy ponownie zamknął oczy i skupił się na obrabianiu w umyśle jednego obrazu. Przypominało to kręcenie obiektywem aparatu, by zdjęcie wyszło ostrzejsze. Wreszcie Xavier dał ręką znak, że wystarczy, już zrozumiał. A potem ponownie przytaknął, wydając zgodę.
25 czerwca, godz 16.00
– Gambit, jesteś pewien, że to zadziała? – Bishop zadał swoje ulubione w ostatnich dniach pytanie.
– A czy papież nosi damską bieliznę?
– Myślałem, że tam chodziło o dziwny kapelusz...
– To już dawno stwierdzono. Posłuchaj, nawet ja nie zamieniłbym swojego życia w thriller medyczny, gdybym nie był pewien, że to zadziała.
– Sam mówiłeś, że kiedyś nad tym nie panowałeś.
– Miałem osiemnaście lat, świat wtedy wyglądał zupełnie inaczej. Obejrzyj kilka filmów z tamtego czasu. Nie ma w nich przyczajonych treści, które mówiłyby mutantom, jak powinni żyć. To, co teraz robię... Nazwij to dopuszczalnym ryzykiem.
– Ładna nazwa na samobójstwo z zepsutym zapalnikiem czasowym. Jak nie umrzesz z nożem w mózgu, to chwilę potem zabije cię własna moc.
25 czerwca, godz 16.15
Różnica polegała jedynie na tym, że ten stół nie był zimny. Leżałoby się na nim całkiem wygodnie, gdyby nie szereg elektrod, które obsiadły czaszkę Białego Diabła niczym różnobarwne motyle. Wydychał powietrze przez usta, starając się nie patrzeć na narzędzia, które szykowała Maureen. Gdzieś poza zasięgiem jego wzroku Bestia przy pomocy Sage po raz ostatni testował sprawność komputera, który nieszczęsne kable łączyły z mózgiem Gambita.
– Pamiętasz jakieś wierszyki z dzieciństwa? – zapytała Maureen Vance, uśmiechając się łagodnie.
– Nie jestem pewien...
– Recytuj cały czas. Możesz śpiewać. Chcę cię słyszeć – oznajmiła, odwracając się, by chwycić skalpel.
Ćwierkają wróbelki od samego rana:
Ćwir ćwir, czas pokroić mózg jednego pana.
Ćwir ćwir, czas pokroić mózg jednego pana.
Biały Diabeł na to, śmiejąc się wesoło:
Znowu gram o wszystko, więc jestem szalony.
Znowu gram o wszystko, więc jestem szalony.
27 czerwca, godz 22.26
Szereg urządzeń dookoła szpitalnego łóżka oznajmił, że pacjent odzyskał przytomność. Nie było to konieczne. Gołym okiem dało się postawić taką samą diagnozę. Zwłaszcza, jeśli mężczyzna usiadł na skraju łóżka i palcami wenflon na lewej ręce. Kroplówka była w trzech czwartych pełna, coś nadal ściekało do jego żył. A on miał mocne przekonanie, że nie chce, żeby cokolwiek mu ściekało.
– Remy, nie! – zawołała Maureen Vance, nagle pojawiając się w drzwiach.
Dokładnie w tej samej sekundzie Gambit wyrwał wenflon i spojrzał na ślad po nim. Ze swojej perspektywy kobieta miała doskonałą okazję obserwować, jak niewielka ranka natychmiast się zasklepia.
– To niestety tylko przejściowe – wyjaśnił szuler, metodycznie odłączając inne urządzenia. – Regeneracja nie leży na stałe w zakresie moich umiejętności, madame. Ale, nie powiem, bardzo przyjemne uczucie... Gdzie są moje ubrania?
– Teraz powinny być tygodnie testów, czy wszystko poszło zgodnie z planem. – Maureen wyprostowała się i uniosła podbródek, chcąc dodać sobie autorytetu.
– Jest w jak najlepszym porządku. Tout est bien – odrzekł niedbale.
Z niekrytym zadowoleniem wyjął z szafki ubrania, na które szybko zmienił szpitalną koszulę. Talie kart uspokajająco zaszeleściły w kieszeniach płaszcza.
Merci – powiedział, podchodząc do kobiety. – Merci beaucoup. – Staromodnie cmoknął dłoń Maureen i wyszedł, uśmiechając się.
Po dziesięciu minutach dopadły go silne zawroty głowy i przekonanie, że jednak nie powinien był wstawać. Teraz już jakby nie było wyboru. Przytrzymał się ściany, czekając, aż świat wróci do pionu. Gdy tylko odzyskał pewność, że grunt nie wyślizgnie się spod stóp, ostrożnie ruszył dalej. Dobrze, że o tej porze korytarze były puste.
– Remy? – znajomy głos odnalazł go, gdy już stał przed drzwiami własnego pokoju.
Odwrócił się przez ramię, odruchowo łapiąc Rogue za nadgarstek. Nie krzyknęła, chyba głos uwiązł jej w krtani. Jedna sekunda, druga, trzecia, dwudziesta, a oboje są równie przytomni. Jedynie elektryczność przebiegła po ciele Gambita, ale ledwo to zauważył.
– Niespodzianka, ma cherie.  

Ja nawet nie jestem pewna, czym właściwie to opowiadanie jest. Możemy je uznać za kreaturę, która wynurzyła się z ciemności. Kreatura wcześniej przeszła przez sito pewnego amerykańskiego pisarza (i nie, nie był to Stephen King), więc znajduje się tutaj tylko i wyłącznie spaczony humor w jego stylu. Kolejna rzecz, że tego opowiadania właściwie nie powinno być, bo jestem na urlopie i właściwie częściej mnie nie ma niż jestem. Dość filozofii. 
Bijcie, byle nie w szczepionkę. 


2 komentarze:

  1. [Tak, nie jest to jedno z najlepszych opowiadań jakie od Ciebie widziałam. I to jedyna negatywna rzecz w tym komentarzu, bo ja nie wiem, z czego możesz być niezadowolona. Jest dobrze, płynnie się czyta, nadal są błyskotliwe dialogi, ogólnie rzecz biorąc - opowiadanie jest dobre.]

    OdpowiedzUsuń
  2. To już nie są bezpieczne czasy. Może inaczej - sytuacja pogarsza się z dnia na dzień i Nocnych Łowców jest coraz więcej. Stanowią oni zagrożenie dla wszystkich Dzieci Nocy, mimo faktu, że są jedynie ludźmi. Bardzo dobrze przeszkolonymi ludźmi, z rozkazem zabicia wszystkich "anormalnych" istot chodzących po Ziemi.
    W Szkole też zaczęły się dziwne incydenty... Uczniowie znikają w dziwnych okolicznościach, a gdy się znajdują - o ile się znajdują - mają wielkie luki w pamięci i pełno ran oraz siniaków na ciele.
    Po ataku na Dyrektorkę Szkoły, jedną z najpotężniejszych istot Nocnego Świata, wiadomo to na pewno.
    Nadchodzi wojna.
    http://school-for-children-of-the-night.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń