1.04.2012
Nie dotykaj mnie...
Sterylne białe ściany. Nieprzyjemnie chłodne w dotyku. Dziewczyna chciałaby cofnąć rękę, ale wie, że zaraz znów dotkinie gładkich kafelków. Jak w labiryncie, idzie z dłonią na ścianie. Jakby bała się, że zginie.
Wstrzymuje oddech. To odruch. Zaraz znowu musi zaczerpnąć powietrza. Wciąga je ustami, wypuszcza nosem. Czuje suchość w gardle.
To już te drzwi. Chyba. Miały być piąte, po prawej stronie. Palce przesuwające się po kafelkach natrafiają na brzeg futryny. Dłoń cofa się i zaciska na metalowej klamce. Dziewczyna popycha ciężkie skrzydło z przydymionego szkła otoczone stalową ramą.
Chłopiec leży w łóżku. Ubrany w pasiastą piżamę, ręce trzyma wyciągnięte na kołdrze. Nieruchome brązowe oczy wpatrują się w sufit. Takie dziwnie duże na tle bladej twarzyczki. Ciemnobrązowe włosy gładko przylegają do głowy. Stanowią jedyny ciemny punkt w bezosobowej bieli izolatki.
Ile on ma lat? Od ośmiu do dziesięciu? Na pewno nie więcej. Jednak w tej chwili wydawał się jeszcze drobniejszy. Taki bezbronny i kruchy jak lalka z porcelany. Jakby najmniejszy ruch mógł skruszyć go, pozostawiając srebrny pył.
Volrina pochyliła się nad leżącym. Kąciki bladych warg chłopca lekko drgnęły. Ręce przesunęły się na kołdrze. Dziewczyna położyła mu dłoń na czole, chłopiec gwałtownym rucem spróbował się cofnąć.
- Nie bój się – powiedziała Volrina uspokajającym tonem – Nie jestem radioaktywna jak Neshi.
- Ale to ty częściej wybuchasz.
- Przecież stoimy po tej samej stronie. Nie masz się czego obawiać.
Starała się przemawiać łagodnie i sprawiać wrażenie spokojnej, ale we wnętrzu aż dygotała. Patrząc na Mike'a czuła, jakby ktoś wbijał jej nóż w serce. Raz po raz, każdej sekundy, z każdym ciężkim oddechem chłopca.
-W końcu mnie zabiją, prawda?
Volrina zacisnęła pięści, paznokcie boleśnie wbiły się w skórę. Co miała odpowiedzieć?
- Znowu to samo? Anemia?
Mike uśmiechnął się smutno.
- A jak myślisz? Pan Sendwills powiedział, że to normalne. I przejdzie mi. Nadal będę ratował chore dzieci.
Volrina wciągnęła do płuc powietrze i odchyliła głowę w tył, przymykając oczy. Czekała na pytanie, które w tej chwili wydawało się najbardziej oczywiste. A kto uratuje jego samego?
Jednak to pytanie nie padło.
Volrina kopniakiem otworzyła zacinające się metalowe drzwi. Kolejne kawałki łuszczącego się lakieru odpadły od ich powierzchni. Dziewczyna westchnęła, czując zapach uryny, spirytusu i dymu papierosowego, mieszankę typową dla zaniedbanych klatek schodowych.
Graffiti na ścianach tworzyło już kilka różnobarwnych warstw. W innych miejscach ktoś ostrym narzędziem zdrapał tynk. Najbliższe drzwi na parterze nosiły ślady próby włamania.
Trzecie piętro. Nie tak źle, dziewczyna pokonywała bez pomocy windy o wiele większe wysokości, ale teraz chciała jak najszybciej znaleźć się w tym mieszkaniu. I powiedzieć jego lokatorowi, że jeżeli wezwał ją na próżno, może tego pożałować. Zwłaszcza teraz, kiedy wyjątkowo nie miała ochoty oglądać jego fizjonomii.
Franka Merendisha pamiętała jeszcze z czasów Sellenhard. Jeżeli mogła ufać swoim wspomnieniom sprzed prawie dziesięciu lat. Miała chyba jedenaście lat, kiedy ten człowiek odszedł na wcześniejszą emeryturę. Stworzywszy wcześniej prototyp skomplikownego układu, który dwa lata później Volrina miała zasilać wytwarzającą się w jej ciele energią. Dziewczyna słyszała, że to właśnie ten projekt tak zmienił Merendisha. Pchnął jego zainteresowania na nowe tory, co poskutkowało rezygnacją z dotychczasowej posady na rzecz eksperymentów na własną rękę.
Ponowne spotkanie nastąpiło wkrótce po ucieczce Volriny z Sellenhard. Było czystym przypadkiem, dziewczyna po prostu szukała mieszkania. Nie była wybredna, kierowała się rozsądkiem. A ten podpowiadał jej, żeby zaczęła od biednych dzielnic, przynajmniej dopóki nie znajdzie stałego źródła dochodów. Budynek, w którym mieściło się mieszkanie Merendisha również znalazł się na jej liście, któregoś dnia Volrina przyjechała tu, aby się rozejrzeć. I dziwnym zrządzeniem losu natknęła się na demona przeszłości. Czy może raczej jego nowe wcielenie.
Dziewczyna była metr od drzwi, kiedy rozległ się nieprzyjemny huk, a po nim seria równie niemiłych trzasków. Coś miękkiego, ale ciężkiego upadło na podłogę.
Volrina zmarszczyła brwi. Te dźwięki niewątpliwie dochodziły z mieszkania Merendisha. I raczej nie wróżyły nic dobrego.
Podeszła do drzwi, nacisnęła dzwonek. Po kilkunastu sekundach zrobiła to jeszcze raz, a nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi, zapukała. Tym razem zza drzwi dał się słyszeć odgłos ciężkich kroków i przekręcanego zamka. Volrina niecierpliwie szarpnęła klamkę.
W drzwiach stał średniego wzrostu mężczyzna o ziemistej cerze, ubrany w podniszczony domowy dres. Jego przerzedzone kasztanowe włosy jak zwykle wyglądały, jakby przed chwilą uderzył go piorun. Co w wypadku Merendisha było zadziwiająco prawdopodobne.
- Nareszcie – burknął mężczyzna mało przyjaznym tonem.
- Miło cię widzieć, Frank – odparła Volrina z czarującą słodyczą – Mały wypadek przy pracy?
Mężczyzna rzucił jej ciężkie spojrzenie. Dziewczyna odpowiedziła uśmiechem. Frank odwrócił się i ruszył w głąb mieszkania, nie patrząc, czy Volrina za nim idzie. Dziewczyna westchnęła i zamknęła drzwi, mimowolnie zauważając, że Frank nie wygląda dobrze. Kolejne „wypadki przy pracy” mogły mieć poważne konsekwencje.
Volrina powoli szła wąskim korytarzem, uważając, żeby niczego nie dotknąć. Pod ścianami piętrzyły się pordzewiałe części maszyn i metalowe rury, nad tym wisiały dziesiątki przewodów, w różnym stopniu odarte z izolacji. Na półkach Frank rozstawił małe metalowe i szklane elementy o nieznanym przeznczeniu. Sufit i ściany nosiły ślady sadzy, jakby w tym mieszkaniu co jakiś czas wybuchały pożary. Przełącznik światła był nadtopiony i poczerniały.
Pomieszczenie, do którego wszedł Merendish, prezentowało się jeszcze bardziej niesamowicie. Na samym środku stała sięgająca sufitu konstrukcja, składająca się z różnej grubości rur i tub, metalowych skrzynek z lampkami i przełącznikami, przewodów i drutów, które na pierwszy rzut oka wydawały się chaotyczną plątaniną, rozmaitych sprężyn, spiral i elementów, których nie dało się zidentyfikować. Kilka metalowych rur wychodziło na zewnątrz przez uchylone okno. Dziewczyna dopiero po dłuższej chwili zdołała oderwać wzrok od niezwykłego obiektu i zauważyła inne urządzenia, znacznie mniej imponujące, poustawiane pod ścianami, a niektóre wiszące na nich. Część z nich pamiętała z poprzednich wizyt, inne musiały pojawić się niedawno. Najbardziej znajoma wydawała się metalowa ręka, sztywno stercząca ze ściany ku środkowi pokoju. Volrinie udało się ją zapamiętać głównie dlatego, że podczas ostatniego spotkania dziewczyna nierozważnie znalazła się w zasięgu stalowych palców, które natychmiast ożyły i chwyciły ją za włosy. Teraz mechaniczne ramię znajdowało się daleko i wydawało się nieruchome, ale dziewczyna poczuła na plecach nieprzyjemny dreszcz.
Frank, sapiąc i ciężko dysząc, próbował przedrzeć się do ściany przez sięgającą mu niemal do pasa stertę złomu.
- Małe pytanie – odezwała się Volrina, nieśmiało zbliżając rękę do spiralnie zwiniętej miedzianej rurki stanowiącej część centralnej konstrukcji – Co to u diabła jest?
Mężczyzna odwrócił się do niej i szeroko się uśmiechnął. Dziewczyna zobaczyła co najmniej dwa srebrne zęby.
- Dzieło mojego życia – powiedział Frank, lekko pochylając głowę i zniżając głos – Projekt, nad którym pracuję od ośmiu lat.
Volrina pokręciła głową z rozbawieniem.
- Coś w stylu tego projektu z Sellenhard? Sklonujesz mnie jeszcze raz, żeby ktoś ci to włączył?
Jeżeli to było możliwe, Frank uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Nie, kotku. Bóg sam to włączy.
Wymownie spojrzał w niebo za oknem. Było szare, ale nie dało się na nim znaleźć nawet jednej chmurki. Volrina głęboko odetchnęła, otworzyła usta i zaraz znów je zamknęła. Nic nie powiedziała. Czuła się lekko oszołomiona tym, co usłyszała. Wiedziała od dawna, że Merendish jest szalony, ale teraz przekonywała się, że z biegiem czasu jego obsesja jeszcze się pognębiła. Czyniąc tego człowieka zagrożeniem nie tylko dla siebie samego, ale przede wszystkim dla osób w jego otoczeniu.
- To dlaczego do mnie dzwoniłeś? - spytała w końcu. Nie chciała tego, ale podświadomie zniżyła głos prawie do szeptu.
- Przecież mnie nie potrzebujesz.
Frank westchnął i przymknął oczy. W tej chwili wydał się stary i zmęczony. Zupełnie jakby wszystkie wypadki przy pracy, na co dzień nie zostawiające na jego ciele śladów, na kilka sekund stały się wyraźnie wypisane na tej poszarzałej twarzy.
- Ja nie – przyznał – Ale jest ktoś, komu bardzo zależało. Tobie też z pewnością zależałoby na tym spotkaniu. Zwłaszcza, że od czasów Sellenhard niewiele się zmieniłaś. Zawsze ta sama, niezłomna, wierna i lojalna.
Volrina poczuła, że jej serce przyspiesza. Nie mogła powiedzieć, że ma przeczucie. Przypisywana kobietom szczególna intuicja milczała. Po prostu dziewczyna usłyszała w głosie Merendisha jakąś nutkę drwiny. I coś jeszcze, co budziło w niej niepokój.
- Kto taki? - spytała, robiąc krok w kierunku mężczyzny. Czuła nagły przypływ adrenaliny, była gotowa w każdej chwili rzucić się na Franka, jeśli ten zacznie bawić się z nią w podchody.
- Sama się przekonasz – westchnął Frank, znowu wywołując u dziewczyny mieszane uczucia. Czyżby w jego głosie zabrzmiał smutek? To zupełnie do niego nie pasowało.
- Byłem draniem – mruknął Frank, odwracając się do ściany i zdejmując jedno kartonowe pudło z drugiego – Wiele lat byłem draniem. Zanim zlecili mi ten projekt, robiłem to, co pozostali. W inny sposób, ale efekty były takie same. Ból. Cierpienie. Łzy. Nawet jeśli nie robiłem tego własnoręcznie, umożliwiałem to innym. Wtedy się tym nie przejmowałem.
Otworzył pudło, z wyraźnym wysiłkiem próbował wyciągnąć z niego jakiś lśniący błękitny materiał.
- Sama wiesz, jak wmówią ci, że ktoś nie jest człowiekiem, to opory jakoś same znikają. I jest łatwo. Przynajmniej do pewnego momentu. Czasem coś może się obudzić. I właśnie mnie dane było to przeżyć. Kiedy dostałem zlecenie, nie myślałem, czego tak właściwie oni chcą. Narysuj projekt, wykonaj, daj nam. Łatwizna. Lubię taką robotę. Ale w którymś momencie zacząłem się zastanawiać, tak z czystej ciekawości. Trochę popytałem, rozejrzałem się i w końcu zobaczyłem ciebie. Najsłodszą dziewczynkę, jaką spotkałem w tamtym piekle. I wtedy zdałem sobie sprawę, że wy w zasadzie nie różnicie się od nas. Dlatego wkrótce potem złożyłem wymówienie. Miałem dość tego wszystkiego.
- Do czego zmierzasz? - spytała Volrina niecierpliwie. Frank z westchnieniem podniósł do góry błękitny kombinezon. Dziewczyna ostrożnie go dotknęła. Był zrobiony z gumy albo podobnego tworzywa.
- Szczelny – powiedział Frank – Nie wiem, czy to wystarczy, ale mam nadzieję, że pomoże. Będzie ci też potrzebna maska.
- O co ci chodzi, Frank?
Mężczyzna ciężko westchnął.
- Wiesz, że czasmi zaglądam do Sellenhard. Rzadko, ale zaglądam. I może wyda ci się to dziwne, ale nawet taki drrań jak ja potrafi się zdobyć na dobry uczynek. Powiedzmy, że był ktoś, kto chciał opuścić instytut. Uciec, tak jak ty. Podobno nawet miałaś mu w tym pomóc.
Ręce, którymi Volrina odbierała od niego kombinezon, zadrżały.
- Mike – powiedziała cicho – Obiecałam Mike'owi, że po niego wrócę. Najpierw nie miałam możliwości. Potem zapomniałam...
Jej głos załamał się. Tak, złamała obietnicę. Zawiodła go. Jego i wszystkich innych.
Młoda naiwna dziewczyna z głową pełną ideałów. Z nadzieją i wiarą w sercu. Wtedy rozum nie miał nic do gadania. Liczyła się tylko ta chwila. Oczekiwana od lat wolność. Euforia towarzysząca wprowadzaniu w życie planu, który aż do tego momentu wydawał się nierealny. Nagle wszystko wydało się takie proste. Ławo było składać obietnice i zapewnienia, nie myśląc o konsekwencjach. Wszystko mogło się zdarzyć, wszystko było możliwe. Zanim tęczowa mydlana bańka pękła, okazując się pusta.
Głupia naiwna osiemnastolatka. Wierna i lojalna. Nierozsądna egoistka. Ślepa. Albo zaślepiona. Po prostu uciekinierka. Tchórz. Dezerterka. Zdrajczyni. Nikt więcej.
Właśnie w tej chwili, w mieszkaniu Franka Merendisha, zakładając obcisły kombinezon ochronny, Volrina przeżyła swoją ucieczkę na nowo. Kiedy sprawdzała, czy maska jest szczelna, jednocześnie obserwując wychodzącego do przedpokoju Franka, wyraźnie czuła, że przyjdzie jej zapłacić za każdy popełniony błąd.
Frank odsunął podniszczoną kotarę, kryjącą za sobą drzwi. Niecierpliwym gestem przywołał do siebie dziewczynę, która zbliżyła się trzema szybkimi krokami. Volrina położyła rękę na klamce i powoli ją nacisnęła. W tej chwili mogła być pewna, że właśnie przyjdzie jej zawieść Mike'a kolejny raz.
Gdy znalazła się w półmroku, odruchowo zmrużyła oczy. Powoli dostrzegała szczegóły, dziwnie i boleśnie znajome. Szarawa szafka nocna, zasłonięte okno. Łóżko nakryte kołdrą i kocem, pod którymi wyrażnie odznaczała się ludzka sylwetka. Wyciągnięte na posłaniu ręce. Zupełnie jakby los drwił sobie z niej w najbardziej ironiczny i okrutny sposób.
Teraz jednak włosy, niemal całkiem białe, zlewały się z poduszką. Skóra chłopca wyglądała, jakby barwnik rozpuścił się, pozostawiając tylko na tle trupiej bieli pojedyncze ciemniejsze plamy, które wydawały się niemal brunatne. Prawe oko, wciąż brązowe, wydawało się ciemniejsze, lewe, które znalazło się w centrum zajmującej policzek i część czoła ciemnej plamy, stało się jasnobłękitne.
Volrina poczuła jak sztylet, o którym zdążyła już zapomnieć, wbija się w jej serce z niespotykaną wcześniej siłą. Zachwiała się, musiała podeprzeć się o szafkę nocną, żeby nie upaść. Z trudem stłumiła wzbierający w gardle krzyk bólu, protestu, rozpaczy i bezsilności.
- To ty, prawda? - spytał Mike słabym głosem. Volrina gwałtownie pokiwała głową, co znacznie utrudniała jej chroniąca twarz maska.
- Jestem przy tobie, Mike – wyszeptała, podchodząc bliżej. Miała ochotę unieść jego wynędzniałe ciało z łóżka i przytulić z całych sił, ale coś ją powstrzymywało. Chłopak wydawał się bardziej delikatny niż kiedykolwiek wcześniej, w czasach pobytu w Sellenhard.
Zamiast tego delikatnie odsunęła z jego czoła kosmyk zbielałych włosów. Gumowa rękawiczka nie pozwalała jej poczuć jego miękkości. To również wydało jej się okrutne.
- Pamiętasz, co zawsze mówił Apolyon, kiedy Neshi go dotykał? - twarz chłopca na krótką chwilę się rozjaśniła.
- Nie dotykaj mnie, bo będę skażony – odparła Volrina automatycznie. Prawie się uśmiechnęła. Prawie, bo w tym momencie zapiekły ją oczy. Szybko zamrugała. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz płakała.
- Ty boisz się mnie – stwierdził chłopiec zaskakująco pogodnie – Nie myślałem, że to możliwe. Volrina McCaney boi się mnie dotknąć.
Dziewczyna zauważyła, że Mike na chwilę wstrzymał oddech, jednocześnie jego wzrok stał się nieobecny.
- W porządku? - zaniepokoiła się. Mike potrząsnął głową.
- Oni mieli chore okazy. Myśleli, że mogą ich uratować. Że to tak, jak wyleczyć raka.
- Twoją krwią?
Chłopiec przymknął oczy i znieruchomiał, po czym gwałtownie drgnął i uniósł głowę.
- Mieli mało czasu. Byliśmy wszyscy w jednej sali.
- Wirus się przeniósł – domyśliła się Volrina. To było stwierdzenie, nie pytanie. Dalszego ciągu mogła już się domyślić.
- Tak – westchnął Mike – Proszę, powiedz mi, gdzie jesteśmy... Oni umarli. Umierają. Wszyscy umieramy.
Serce Volriny przyspieszyło.
- Nie umrzemy, Mike – powiedziała szybko, delikatnie unosząc jego głowę – Znajdą lekarstwo. Wszystko będzie dobrze.
- Tak, będzie dobrze. Oni już tego nie dostaną. Zabiorę to ze sobą do grobu.
Volrina przełknęła ślinę i zacisnęła usta. Te słowa zabrzmiały w ustach niespełna dwunastoletniego chłopca niemal upiornie. Jak w koszmarnym śnie. Tyle, że z tego snu żadne z nich nie mogło się obudzić.
Przez te ostatnie dwa lata Mike musiał dojrzeć znacznie bardziej niż wynikało to z jego wieku i upływu czasu. Stanowczo za wcześnie. Biedne dziecko, bez żadnej winy ukarane przez los. Skazane na utratę najpierw rodziny, później dzieciństwa i wkrótce, najprawdopodobniej, także życia.
Mike krzyknął. Zamknął oczy, gwałtownie je otworzył i wbił spojrzenie w twarz dziewczyny.
- Powiedz, dlaczego oni znowu to robią... Nie możesz jak wcześniej? Nie włączaj im tego!
- Czego? - Volrina poczuła suchość w gardle – Mike, o czym ty mówisz?
Potrząsnęła jego wyniszczonym ciałem.
- Mike! Spójrz na mnie! Nie odpływaj!
Słyszała szum krwi w uszach. Unosiła głowę i ramiona Mike'a coraz wyżej. Czuła, że chłopiec już nie może jej widzieć i słyszeć, ale nie potrafiła się poddać. Ciało Mike'a gwałtownie zesztywniało, po czym bezwładnie zwisło w jej ramionach. Volrina przestała nim potrząsać. Znieruchomiała, pochylona nad jego posłaniem.
- Mike, nie rób mi tego! Nie odchodź! Mike!
Żadnej reakcji. Rozpaczliwe wołanie zawisło w próżni. Chory nie dawał znaku życia. Cisza, która zapanowała, zdawała się rozsadzać ściany, przytłaczać i miażdżyć wszystkie obiekty w pomieszczeniu.
W tej właśnie chwili, niespodziewanie, z gardła Volriny wydobył się rozpaczliwy wysoki krzyk, graniczący z jękiem, drżący od bólu i wściekłości. Głos duszy, która ciągle trwała, aby mogła oglądać śmierć. Aby mogła nieustannie przeżywać rozczarowania. Głos wiecznej sieroty, skazanej na ciągłe przeżywanie ucieczek i ich owoców, własnej niemocy i bezsilności.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz