Numer agencji detektywistycznej Alias co prawda znajdował się na żółtych stronach, jednak Jessica Jones nigdy nie włożyła zbyt wiele energii w reklamę, zakładając, że interes będzie kręcił się sam. Zadziałała poczta pantoflowa. Kobieta zdążyła się już przyzwyczaić do pierwszych zdań klientów, z których jedno wręcz obowiązkowo musiało zawierać sformułowanie „pani usługi polecił mi szwagier/przyjaciel/kuzynka”. Jednak nigdy jeszcze nie dostała żadnego zlecenia poza Nowym Jorkiem. Co najwyżej raz na trzy miesiące do jej małego biura wchodził ktoś z Manhattanu. Nie lubiła tych kobiet i mężczyzn z ubraniami prosto od paryskiego projektanta mody. Ich spraw nie dało się załatwić czysto i bez komplikacji, bo niemal każdy siedział po uszy w jakimś bagnie i nie chciał się przyznać. Zupełnie, jakby ją mogło obchodzić, z kim spał syn prezesa tutejszej filii kanadyjskiego banku. Miała dwadzieścia cztery lata, licencję detektywa i interesowała się głównie tym, ile jej zapłacą za wykonanie pracy.
Gdzieś w pierwszej dekadzie maja dwa tysiące piętnastego roku odebrała telefon od Katherine Cross z miasteczka Lago. Ramieniem przyciskając słuchawkę do ucha, Jessica za pomocą Google Maps sprawdziła, gdzie w ogóle coś takiego leży. Spośród osiemdziesięciu trzech Lago w Stanach, jedno leżało dwie godziny jazdy za Nowym Jorkiem i przypuszczalnie chodziło właśnie o nie. Osiemdziesiąt sześć kilometrów za miastem to i tak znacznie dalej niż kiedykolwiek sądziła, że dotrze jej sława.
Trzy dni później kupiła kartę do telefonu komórkowego (wiele razy proponowano jej abonament, lecz nieodmiennie twierdziła, że operatorzy chcą zabrać jej ostatniego centa), wypłaciła pieniądze z bankomatu i zatankowała do pełna bak czarnej toyoty – prezentu od rodziców na dwudzieste trzecie urodziny. Traktowała to bardziej jako rekompensatę za fakt, że to na nią przejdzie rata za dom z ogródkiem, garażem i warsztatem tamże. Państwo Jones spłacali go od wieków i w rocznicę kupienia domu liczyli przy lampce wina, ile miesięcy będą jeszcze go spłacać.
Słuchając radiowych informacji o korkach i postępując dokładnie odwrotnie niż radzili spikerzy, ominęło ją godzinne stanie na trasie wylotowej. Gratulując sobie sprytu, opuściła miasto i wjechała na drogę prowadzącą w stronę Pensylwanii. Gdzieś tam po drodze powinien pojawić się zjazd do Lagos.
Kiedy zjechała z autostrady, otworzyła okna samochodu. Powietrze nie było tutaj czyste ani wyjątkowo zdrowe, jednak lubiła, kiedy wiatr szumiał tuż koło jej ucha. Jednocześnie podkręciła dźwięk w radiu, żeby głos Davida Coverdale'a przedarł się przez świst powietrza. Przy drugim refrenie nieco fałszywie wspomogła wokalistę, śpiewającego o dziecinie, bez której rzeczy się zmieniły. Urwała w połowie piosenki. Przy drodze wyrastał znak „Miasteczko Lago wita”, a za nim znacznie większy bilbord: na bordowym tle olbrzymie białe litery „Rebecco, wróć do domu. Kochamy cię”. Wokalista samodzielnie dokończył utwór, zaraz po ostatniej nucie na antenę weszła reklama termoaktywnego koca dla par. Jessica wyłączyła radio.
Znacznie zwolniła, wjeżdżając do miasteczka, żeby nie przeoczyć adresu podanego przez Katherine Corss. Przejechała przez centrum, po czym zawróciła i przejechała jeszcze raz, mając nadzieję na znalezienie jakiegoś oznakowania. Na mapie drogowej stanu Nowy Jork, którą kupiła na stacji benzynowej Lago widniało jedynie w postaci nieregularnego punktu. Zaparkowała samochód przy niebieskiej skrzynce pocztowej i wysiadła, żeby zapytać o drogę.
– Proszę pana! – zawołała w kierunku mężczyzny w kraciastej koszuli. – Halo, proszę pana! Potrzebuję...
Zanim skończyła, zorientowała się, że on nie chce słyszeć. Poprawił jedynie niemodną od lat czapkę i odszedł w dół ulicy.
– Nie słyszy – mruknęła pod nosem. – Czemu ja się dziwię, skoro wszystko tutaj wygląda, jakby zatrzymało się w roku siedemdziesiątym ósmym? Czuję się pieprzoną snobką, kiedy gadam sama do siebie...
Do witryny jednego ze sklepów przyczepiony był artykuł z gazety. Jessica podeszła obejrzeć zjawisko. Dotychczas widziała coś takiego jedynie na starych filmach. Zafascynowanie szybko przerodziło się w złość, gdy rozpoznała twarz z czarno-białego wydruku w słabej rozdzielczości. Nie potrzebowała nawet podpisu, by wiedzieć, że to ona we własnej osobie. Przeczytała pierwsze zdanie. Zrozpaczeni rodzice Rebekki Cross wynajęli prywatnego detektywa z Nowego Jorku. Jessica zaklęła paskudnie. Jeśli już mogła powiedzieć coś o swoich pracodawcach to na pewno to, że ani trochę nie znali się na pracy prywatnego detektywa.
– Źle napisali twoje nazwisko? – zapytał nieznajomy głos.
Oderwała się od artykułu i spojrzała na mężczyznę w policyjnym uniformie. Właśnie wyszedł ze sklepu, ale nie niósł nic w rękach. Miła niemiłe wrażenie, że ją obserwował. Jeszcze raz obrzuciła spojrzeniem jego twarz filmowego amanta i starannie ułożoną fryzurę. Miał czarujący uśmiech i przyjazne oczy i zdecydowanie nie wyglądał na kogoś, kto paliłby się do używania służbowego pistoletu.
– Och, przepraszam za... Sam wiesz co. – Nie chciała powtórzyć przekleństwa w obawie, że nie zniosą go uszy stróża prawa. – Nie, nazwisko jest w porządku. – Byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że cały ten artykuł to jakaś kpina.
– Coś nie tak?
– Zgubiłam drogę – przyznała, rozkładając bezradnie ramiona. – I chciałam o nią zapytać, ale najwidoczniej miejscowi nie lubią ludzi z nowojorskimi rejestracjami.
– Jedziesz do Crossów, prawda? Przegapiłaś zakręt. Cofnij się do początku ulicy i weź drugą w lewo. Wygląda na ślepą, ale to tylko złudzenie.
Pokiwała głową i odwróciła się w stronę samochodu.
– I jeszcze jedno, panno Jones – powiedział policjant. – Myślę, że najlepiej będzie, jak razem poprowadzimy sprawę Rebekki.
– Tak, jasne, tak będzie najlepiej.
– Doskonale. Ładna kurtka.
– Niezły gnat! – Uniosła rękę na pożegnanie.
Wróciła do swojej toyoty, przekręciła kluczyk w stacyjce i powoli ruszyła zgodnie ze wskazówkami. Wjechała w wąską uliczkę, przy której nie stała ani jedna latarnia. Na szczęście sto metrów dalej rozszerzała się, tworząc wyjazd na osiedle, które wcinało się w las. Teraz już bez problemów trafiła pod właściwy adres. Na werandzie dużego domu, pokrytego jasną farbą, stała korpulentna, jasnowłosa kobieta.
– Pani Katherine Cross?
– To moja siostra, zaraz do nas zejdzie. Jestem Lucretia Thorn. Pani to zapewne Jessica Jones? Jak się pani podoba w Lago?
– Widziała to pani? – Jessica chwyciła leżący na rozkładanym fotelu egzemplarz gazety.
– Tak, to bardzo ładne zdjęcie, prawda?
– Jestem p r y w a t n y m detektywem. Czy ten przymiotnik jest niewystarczającą podpowiedzią? Moja praca będzie znacznie łatwiejsza, jeśli inni nie będą wiedzieli, czym się zajmuję.
– Taka polityka zawodu – dopowiedziała kobieta, która zapewne była panią Cross. Jej kroki dziwnie dudniły na drewnianej podłodze, kiedy szła przywitać się z Jessicą.
Katherine Cross od jej siostry odróżniał jedynie brak okularów i olbrzymi, srebrny krzyż na szyi. Mimo że była nieco szczuplejsza i miała lepiej ułożone włosy oraz grubą warstwę makijażu na twarzy, to ona wyglądała na starszą i mniej przyjazną. Z jasnych oczu ział taki chłód, że pewnie nie musiała używać zamrażarki do robienia lodu w kostkach.
– Znajdzie pani moją córkę?
– Postaram się. Mogę zobaczyć jej pokój?
We trzy weszły na drugie piętro. Sypialnia Rebekki mieściła się za jedynymi fioletowymi drzwiami. Matka dziewczyny przekręciła klamkę i wpuściła Jessicę do środka, samej stając w progu i rozpoczynając nieproszony wywód.
– Mam wrażenie, że coś złego stało się mojemu szkrabowi. A była takim dobrym dzieckiem... Ostatnio widziałam ją czternastego kwietnia.
Jessica nadstawiła uszu. Co prawda słyszała już tę opowieść przez telefon, ale liczyła na jakieś nowe szczegóły, które wcześniej umknęły kobiecie. Z doświadczenia wiedziała już, że przy rozmowie twarzą w twarz ludziom polepsza się pamięć i rozwiązują języki.
– To już prawie miesiąc, odkąd jej nie ma... Tamtego wieczoru było już po mszy, więc jak zwykle grałam w bingo. Kiedy wychodziłam z domu, Rebekka była w tym pokoju. Wydaje mi się, że odrabiała pracę domową. A ja... – Głos kobiety się załamał. – Ja wyszłam... Bez żadnego pożegnania.
Na chwilę przerwała opowieść, walcząc z własnym płaczem. Podczas rozmowy telefonicznej mówiła bez żadnych emocji, jakby czytała z kartki. Jedynie „proszę nam pomóc” zabrzmiało błagalnie. Tym razem Katherine zupełnie nad sobą nie panowała. Padła w objęcia siostry. W tym czasie Jessica zabrała z komody zdjęcie. Nawet nie oprawiono go w ramkę, co było dla niej sporym udogodnieniem. Dziewczyna na portrecie wyglądała na około osiemnaście lat, miała farbowane na biało włosy i wąskie, prostokątne okulary o fioletowych szkłach, które rzucały dziwny cień na jej twarz. Przy okazji Jessica zauważyła, że kurze w tym pokoju były regularnie ścierane, a wszystkie drobiazgi ustawione w karnym rządku. Ktoś robił tutaj porządki po zniknięciu Rebekki, bardzo staranne porządki.
– Spotkanie trochę się przedłużyło, bo Ruth miała urodziny... Wróciłam o jedenastej, to jest dwudziestej trzeciej. Mój mąż oglądał w salonie powtórki seriali, więc po prostu poszłam spać. Nawet nie sprawdziłam, co u córki. Ona ma już szesnaście lat, nie potrzebuje mamusi do zaśnięcia.
Kolejna fala płaczu. Jessica zauważyła kilka jasnych plam na ścianach, tuż nad łóżkiem. Zrzuciła na podłogę narzutę razem z pluszowym Kubusiem Puchatkiem o rozbieganym spojrzeniu. Na pościeli leżały niezłożone plakaty. Trzy przedstawiały Daredevila, jeden Punishera. Jones miała nieprzyjemne wrażenie, że Rebekka musiała być bardzo podobna do niej samej z czasów liceum. Bogatsza o tę tezę wróciła do oglądania biurka, tym razem uważnie oglądając każdy bibelot. Znalazła jeszcze trzy podobizny bohatera z Hell's Kitchen, powciskane tak, by nie rzucały się w oczy.
– Następnego ranka nie zeszła na śniadanie, ale nie zdziwiło mnie to. Czasami musiała wcześniej być w szkole, więc po drodze kupowała sobie coś w barze Micky'ego D. Dopiero telefon dyrektora Warrena otworzył mi oczy. Moja córeczka zniknęła! Jak już pani mówiłam: nie wiem dokładnie, kiedy to się stało. Wydaje mi się, że w połowie nocy, ale to tylko przeczucie.
– Mówiła o tym pani komuś oprócz mnie?
– Um... nie, raczej nie... Ale tutaj nic nie da się długo trzymać w tajemnicy, to małe miasteczko.
Jessica pokiwała głową i przykucnęła, żeby sprawdzić szuflady w biurku. Pierwsze dwie zawierały wyłącznie podręczniki i zeszyty, natomiast ostatnią po brzegi wypełniały wycinki z gazet, niekiedy całe wydania. Wzięła jedno do ręki. Daily Bugle. Mieszkając w Nowym Jorku nie dało się nie słyszeć o wydawanym w całych Stanach szmatławcu, którego redaktor miał dwie obsesje: Spider-Mana i Daredevila.
– Mówiła pani o swoim mężu. Gdzie on teraz jest?
– Nie mieszkamy już razem. – Głos kobiety wrócił do normy. – Zdecydowałam o tym w tydzień po zniknięciu Bekki. Nie mogłam dłużej ufać człowiekowi, który pozwolił, by nasze dziecko zaginęło. Proszę sobie wyobrazić, że on cały czas był w domu!
– Jak wyglądały relacje między Rebekką a pani mężem? – Jessica odłożyła gazety na miejsce, nie znalazłszy między nimi niczego naprawdę interesującego. Położyła się na podłodze i zajrzała pod szafki.
– Prosiła go, żeby kupił jej psa. Jednego z tych malutkich, które mieszczą się w torebce – powiedziała Lucretia. – Mówiła, że ma nawet dla niego gotowe imię. To miało być coś z diabłem...
– Daredevil? – podsunęła Jones, wyciągając spod szafy kilka zeszytów. Jeśli były tym, co podejrzewała, to właśnie trafiła w dziesiątkę.
– Właśnie!
– To bzdura – Katherine Cross wreszcie rozsznurowała zaciśnięte w wąską kreskę usta. – Same mogłyśmy kupić sobie tego psa. Bez choćby centa od tego parszywego lenia.
Jones odłożyła zeszyty na biurko, nie chcąc ich przeglądać w obecności matki dziewczyny. Otworzyła szafę, chociaż z góry widziała, że nie znajdzie tam niczego przydatnego w śledztwie. Za to dowiedziała się sporo o guście szesnastolatki. Lubiła wyglądać poważniej. Miała dużo czarno-białych ubrań, przeważnie golfów. Zatem jej gust musiał zmienić się dopiero niedawno, gdzieś na jesieni. Potwierdzała to letnia różowa sukienka na ramiączkach, zrzucona z wieszaka.
– Miała kłopoty w szkole?
– Jedynie w tym roku. I właściwie nawet nie kłopoty. Podobno trochę pyskowała nauczycielom, ale wie pani, jacy oni dzisiaj są. Udają, że uczą i biorą za to pieniądze.
– Ostatnie pytanie, pani Corss. Czy w tym mieście kiedykolwiek wydarzyło się coś podobnego?
Lucretia położyła rękę na jej ramieniu.
– Nigdy. Niech pani ją znajdzie, mam przygotowane siedemdziesiąt pięć tysięcy. Sprzedaję dom.
Jessica pokiwała głową i odwróciła się tyłem do obu kobiet, dając im jasno do zrozumienia, że nie skończyła jeszcze oględzin sypialni. Odczekała aż wrócą na dół, po czym usiadała na krześle przy biurku, ustawiając budzik w telefonie. Alarm uruchomi się za dziesięć minut, a ona wyjdzie z tego dziwacznego domu, zabierając zeszyty.
***
Porównała adres na kartce, którą wręczyła jej pani Corss z numerem na baraku przed nią. Nazwa ulicy również się zgadzała. Tym razem trafiła bez problemu i pytania o drogę. Kilkanaście identycznie brzydkich domków z dykty stało na działkach ogrodzonych tak niską siatką, że każdy mógł bez problemu nad nią przejść. Jessica zapukała do blaszanych drzwi, mając nadzieję, że ojciec Rebekki będzie w środku. Na trawniku zalegały przewrócone worki ze śmieciami, z których ział niemożliwy odór.
– Jeśli to ty, suko, wejdź – rozległo się z wnętrza domu.
– Niestety, to tylko ja – odparła, otwierając drzwi. W pierwszym odruchu chciała wrócić na brudny trawnik.
Była kobietą, jak każda kobieta raził ją skrajny nieporządek. Takiego jak tutaj jeszcze nigdy nie widziała. Na pozlepianym czymś dywanie leżały puste pudełka po pizzy i chińskim żarciu na wynos. Dla kontrastu butelki po piwie równo ustawiono pod ścianą salonu. Nad tym wszystkim unosił się zapach niemytego ciała i rozkładu.
Franklin Cross leżał na kanapie w rozciągniętych spodniach od dresu i brudnym podkoszulku, pod którym wyraźnie rysował się jego brzuch. Było jednak coś w jego posturze, co nakazywało sądzić, że nie zawsze miał nadwagę. Jessica widywała już takich, jak on. Zaskakujące, jak duża ilość przystojnych i dbających o siebie mężczyzn załamywało się i zawierało związek z telewizorem i numerem najbliższej pizzerii.
– Ty jesteś tą wszędobylską ździrą z Nowego Jorku. – Sięgnął po pilota i nieco ściszył huczący telewizor.
– W pana ustach nawet to brzmi jak komplement. – Jessica uśmiechnęła się krzywo. – Prowadzę śledztwo w sprawie zaginięcia Rebekki Cross.
– Ta suka, moja żona, pewnie powiedziała, że rżnąłem się z własną córką.
– Wolałabym usiąść i porozmawiać. Jak cywilizowani ludzie, którzy...
– Nigdy nie podejrzewałem, że do tego dojdzie – przerwał jej i pochylił się, żeby być bliżej ekranu. – Oglądam talk show i śmieję się z debili, którzy powinni śmiać się ze mnie.
– Czy możemy porozmawiać, panie Oglądam Talk Show?
– Nie zamierzam pomóc tobie i tej suce wsadzić mnie za kratki. Nie porozmawiamy. Bo nie mamy o czym, panno z Nowego Jorku. Nie zabiłem mojej córki. Nie zerżnąłem jej. Nawet nie pomyślałem, żeby ją zerżnąć. Wiesz co? Kiedyś byłem z niej dumny. Bawiła się na podłodze, a ja błagałem Jezusa, żeby wyrosła na kogoś mądrzejszego i lepszego niż ja. A jeśli teraz postanowiła mnie ukarać za to, że nie kocham jej matki, zrobiła to w najgorszy możliwy sposób. Do widzenia, panno z Nowego Jorku.
Franklin Cross wstał z kanapy i wyszedł, nie zamykając za sobą drzwi. Jessica nie zrobiła nic, żeby go zatrzymać. Odgarnęła nogą opakowanie po pizzy i weszła w wąski korytarz. Zaczęła od drzwi najbliżej po lewo. Prowadziły do mikroskopijnej kuchni, w której ktoś był. Znajomy mężczyzna w mundurze opierał się o blat. Za jego lewym ramieniem piętrzył się stos brudnych naczyń.
– Mieliśmy prowadzić to śledztwo razem – przypominał, wskazując na swoją odznakę szeryfa. – Powinnaś powiedzieć, dokąd idziesz.
– Na razie jedynie rozmawiałam z jej rodzicami. To jeszcze nie przestępstwo.
– Jesteś w domu obcego człowieka, a twoje odciski palców są na klamce od kuchni. Mogłaś tu przyjść po nóż.
– Mylisz zawody. Jestem detektywem, nie zabójcą. – Westchnęła ciężko. Dawno nie miała styczności z policją i zdążyła już zapomnieć, jak bardzo potrafią być natrętni. A to wszystko przez to, że nie lubili detektywów, którzy rzekomo kradli im robotę. I to za lepsze pieniądze.
Sprawdziła każde pomieszczenie (zostawiając odciski na każdej klamce), ale bezskutecznie. Frank mieszkał tu od niedawna i w żadnej szafce nie ukrywał trupa. Nie, żeby czuła się z tego powodu rozczarowana. Trupy zwykle tylko komplikowały sprawę. Na razie najciekawszy był kształt zacieku na ścianie łazienki. Prawie jak nos Roosevelta.
– Mogę ci zadać jedno pytanie?
Wyszli już na zewnątrz. Policjant zaparkował swój samochód po drugiej stronie ulicy, ale zatrzymał się przy jej toyocie.
– Chodzi plotka, że masz nadprzyrodzone zdolności, to prawda?
– A czy coś w tym złego?
– Nie, jeśli zachowasz to dla siebie. – Czarujący uśmiech znikł z jego twarzy. – Dokąd teraz pójdziesz?
– Do hotelu, jutro zajrzę do liceum. Podejrzewam, że się jeszcze zobaczymy.
– Taka moja robota: muszę być wszędzie. Jak narrator w książce.
***
Pierwszą myślą, jaka dopadła Jessicę Jones, gdy weszła do swojego ciasnego pokoju (wzięła najtańszy, jej budżet i tak ledwo oddychał), było to, że komisarz Ryan Sower nie miał dobrej pamięci do cytatów. „Narrator w książce jest jak policja w mieście; wszędzie i nigdzie” - tak to szło.
Rozłożyła na łóżku trzy zeszyty. Wszystkie miały jednakowe czerwone okładki i niezdrapane ceny. Nawet bez tego wiedziała, że podobne bruliony można dostać w każdym sklepie. Sama kupowała podobne, będąc w liceum. I wykorzystywała do tego samego, co Rebekka. Otworzyła pierwszy. Kolaże. Typowo dziewczęce zajęcie. Zdjęcia, przemyślenia, rysunki, bilety do kina, rachunek z cukierni... Przewróciła parę stron. Trafiła akurat na duże zdjęcie Daredevila. Ubrany w swój szkarłatny kostium klęczał na dachu jakiegoś budynku, którego nie rozpoznawała. Zdjęcie było niewyraźne, zamazane, zapewne zrobione komórką. Dookoła Rebekka umieściła sporo napisów. Jeden głosił „fikcja bywa straszna, bo przypomina prawdę”. Jones znów wybrała losową stronę. Tym razem miniaturka Puinshera w rogu, za to na środku wycięty w kształt serca fragment książki, z którego wynikało, że on już nigdy jej nie opuści i zawsze będą razem. Następne dwa zeszyty wyglądały identycznie, nie licząc faktu, iż ostatni był zapełniony jedynie w jednej trzeciej. Na ostatnich stronach były już tylko zapiski. Głównie pojedyncze zdania, ale pasowały do siebie. Jak wersy jakiegoś wiersza. Jessica nigdy nie znała się na poezji, więcej magii widziała w fizyce.
***
Wszystkie licea w Ameryce wyglądają podobnie. Duży budynek z boiskiem, dziedzińcem i zadbanym trawnikiem, na którym przesiadują grupki dzieciaków. Nigdy nie widziała takich podziałów, jak tutaj. To mocno przypominało jej kiepskie filmy. Wszystkie cheerleaderki były blondynkami, każda buntowniczka pofarbowała włosy na czarno, sportowcy mieli kwadratowe szczęki, a jedyną czarnoskórą osobą była woźna, która otworzyła szafkę Rebekki Cross.
W środku były jednie książki, czapka z daszkiem i strój sportowy. Jakby dziewczyna zabrała stamtąd wszystko, co świadczyło w jakiś sposób o jej osobowości.
– Jeśliby czegoś potrzebowała, niech idzie do sekretariatu. – Woźna przypięła pęk kluczy do paska.
Jessica wzięła do ręki jedną z książek. Podręcznik historii, opatrzony eleganckim podpisem. W środku wszystkie strony czyste, ani jednej kreski postawionej długopisem. W zasadzie nówka sztuka, nie śmigana. Odłożyła książkę na miejsce i zamknęła szafkę.
Niemal podskoczyła, gdy okazało się, że tuż obok stoi blondynka w krótkiej spódniczce w szkocką kratę.
– Monica Armgod, przyjaciółka Rebekki – oznajmiła, poprawiając mankiet koszuli. Już na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie kogoś, kto naoglądał się za dużo seriali kryminalnych.
– Miło poznać – mruknęła Jess, czując, że nie musi zadawać dalszych pytań.
– Przyjaźnimy się w zasadzie od małego, a nawet jeszcze dłużej. Nasze mamy są członkiniami klubu parafialnego. Razem pieką ciasta, grają w karty... Nawet razem jeździłyśmy na wakacje. Do Toledo. Ale w tym roku Rebekka nie chciała już ze mną siedzieć w ławce ani nocować u mnie w domu. Zmieniła się.
– Wiesz dlaczego?
– Bo jest mutantem – szepnęła Monica.
– To jakieś slangowe określenie, tak? – Jones ściągnęła brwi.
– Slangowe? Dlaczego? Nie rozumiem...
– Więc kiedy mówisz mutant, masz na myśli homo superior? – Jej głos nabrał powagi, a nastrój do żartów prysł jak bańka mydlana. – Kogoś genetycznie obdarzonego supermocą?
– Halo, czy ja mówię po chińsku? Jasne, że tak. Tak mi powiedziała. A ona nigdy nie kłamie, jest z dobrej, katolickiej rodziny. Bycie mutantem, to jak bycie Żydem.
– Powiedziała? – Jessica doskonale pamiętała, co powiedział jej komisarz. Rebekka musiała o tym wiedzieć jeszcze lepiej. Poza tym nie chciała, żeby dziewczyna rozwinęła myśl o Żydach.
– No, tak nie do końca. Ale Liz ją zapytała, a ona nie zaprzeczyła... Liz jest na patio, to jedna z cheerleaderek.
– I niech zgadnę: też pochodzi z dobrej, katolickiej rodziny?
Monica pokiwała głową. Jones nie powiedziała już nic więcej, swoim milczeniem jasno dając dziewczynie do zrozumienia, że powinna teraz odejść, zająć się własnym życiem. I najlepiej zapomnieć o tej rozmowie. Zwłaszcza, gdyby pytał Ryan Sower. Jakkolwiek uroczy i przystojny był ten funkcjonariusz, w takim samym stopniu okazał się hipokrytą. Mówił o prowadzeniu śledztwa razem, ale nie chciał podzielić się bilingiem z komórki Rebekki Cross. I pewnie nie tylko tym, a przynajmniej nie dopóki nie zacznie zwracać się do niego per „panie władzo”.
Po krótkiej rozmowie z Liz Crownless została oddelegowana do Chada Makepeace. Ten okazał się jednym z kwadratowych rugbystów w ręcznie robionych pulowerkach. Zanim odnalazła go na tyłach szkoły, słońce mocniej przygrzało, więc zdjęła kurtkę. Na widok młodej kobiety w wydekoltowanej bluzce na cienkich ramiączkach, licealiści przerwali grę.
– Chad Makepeace. – Ciężko było jej uwierzyć, że wypowiada to nazwisko na głos.
Wywołany podszedł do niej znacznie bardziej ochoczo niż do szkolnej tablicy. Nawet nie ukrywał głupawego uśmiechu na twarzy.
– Mogę cię prosić na rozmowę?
– Możesz zrobić ze mną, co tylko zechcesz – odparł rozmaślonym głosem.
Jessica nie mogła powstrzymać odruchu wywrócenia oczami. Zaciągnęła chłopaka z dala od kolegów, mając nadzieję, że poza ich zasięgiem nie będzie się tak popisywał.
– Rebecca Cross była mutantką – powiedziała, nie starając się nawet, żeby to zabrzmiało jak pytanie.
– Sama się do tego przyznała. – Wzruszył ramionami i odwrócił głowę na bok.
Jessica już nie próbowała uspokoić nadszarpniętych obcowaniem z nastolatkami nerwów. Ten chłopak doprowadzał ją do szału już samym sposobem bycia, trochę piskliwym głosem i ulizanymi włosami. Brutalnie chwyciła jego podbródek i przekręciła tak, by spojrzał prosto na nią.
– Tak po prostu ci się przyznała?
– Dobra, dobra... Puść mnie, wszystko powiem.
Zabrała rękę, ale jej spojrzenie nie zmieniło się ani trochę. Nadal czujnie obserwowała każdy ruch Chada.
– Rebekka mi się podobała, więc... wyrażałem moje zainteresowanie nią. I zaprosiłem ją na randkę. Odmówiła i powiedziała, że jest mutantką.
– Posłuchaj, nie jestem twoją koleżanką. Im możesz wciskać taki blef – warknęła. – Nie chcę, żeby jakiś dzieciak przeszkadzał mi w pracy i marnował mój czas, jasne?
– Jasne. Jak słoneczko, szefowo. Niech ci będzie, szefowo. Odmówiła mi, więc ją uderzyłem. A ona powiedziała, że może mnie zabić tak łatwo, że nawet sobie nie wyobrażam.
– I co dalej?
– Jak to „co”? To już wszystko. Przyznała się, że jest mutantką, no nie? Kim szefowa właściwie jest? Policją do spraw nadludzi? Strzelanie do nich nie jest nielegalne, prawda? Słyszałem w wiadomościach, że...
Jessica odeszła, zostawiając chłopaka samego z jego ględzeniem. Nie mogła zdecydować, na co konkretnie jest zła. Na irytującego licealistę, bo tak wyglądałby teraz jej brat, Phil? Na całą tę durną szkołę, w której dzieciaki pluły woźnej pod nogi? Czy może od razu na to cholerne Lago? Powinni zmienić tę idiotyczną nazwę na Jerusalem...
– Panno Jones, niech pani zaczeka!
Niska, szczupła (co było wyjątkowe dla osób po trzydziestce w tym miasteczku) kobieta zatrzymała ją przy samochodzie. Pod pachą trzymała teczkę z dokumentami i biegła na niebotycznie wysokich obcasach.
– Musi coś pani usłyszeć. – Ton tej kobiety był tak przejęty, że Jess nie mogła go zignorować. Tym bardziej, że już na pierwszy rzut oka jej rozmówczyni różniła się od statystycznego mieszkańca Lago.
– Pani to...?
– Stephanie Lumley, tutejsza sekretarka i współredaktor miejscowej gazety.
– Naprawdę Lumley? Żadne Godsmith ani inne Heavenangel?
– Ja i mój mąż nie jesteśmy stąd – przyznała, w lot łapiąc, o co chodzi Jessice. – Brian pracował w New York Times, ale mieli cięcia na etatach i wylądowaliśmy tutaj...
– Nie udzielam wywiadów. I tak już za dużo o mnie piszecie. – Otworzyła drzwiczki czarnej toyoty.
– Nie chciałam o pani pisać! Proszę mnie wysłuchać! – Kobieta zamachała rękoma, widząc, że Jessika wsiada do samochodu i wkłada kluczyk do stacyjki. – To, że mój mąż jest redaktorem, nie znaczy, że może pisać, co mu się podoba. Niedługo pani zrozumie, jak wyglądają tutaj wszystkie układy... Ta biedna dziewczyna...
– Rebekka Cross?
Jones otworzyła okno na całą szerokość. Tylko w ten sposób mogła zmusić Stephanie do zwięzłego mówienia.
– Właśnie ona... Zrobiła straszną rzecz swoim rodzicom, wszyscy tak mówią, ale... Niech mnie pani zapyta o jej innych krewnych.
Jessica poczuła się skołowana. Po raz pierwszy coś w tym miasteczku naprawdę ją zaskoczyło. Wreszcie jakiś element wyłamujący się spoza rutyny drugiej połowy ubiegłego wieku.
– Czy Rebekka Cross ma krewnych poza Lago?
– Ma babkę Heather, mieszka w Oakville. To naprawdę bogata kobieta i zawsze kochała swoją wnuczkę. Dlatego Katherine Cross izolowała je od siebie. Boi się, że spadek mógłby przejść na jej córkę zamiast na męża, syna Heather. Może i Katherine Thorn zaciągnęła tutaj Franka i zniszczyła mu psychikę, ale z Heather nie poszło już tak łatwo.
– Dlaczego?
– Bo to rozsądna kobieta. Ale oni uważają ją za świruskę, bo chciała się zabić. Ale to było dawno, jeszcze przed narodzinami Franka... Nie chcą jej leczyć. Widzą, że wariatka jest wariatką. I nie chcą tego zmieniać. Najlepiej aż do jej śmierci, najlepiej rychłej.
– Dziękuję, pani Lumley. – Po raz pierwszy od przyjazdu Jessica wypowiedziała te słowa najzupełniej szczerze. – Bardzo mi pani pomogła.
– I jeszcze jedno! – zawołała Stephanie, gdy szyba już wędrowała w górę. – Niech pani koniecznie przyjdzie do naszego kościoła na kazanie!
Jessica chciała wrócić o hotelu, jednak w lusterku zauważyła radiowóz. Komisarz Sower, ten sukinkot, który chciałby wyciągnąć z niej wszystkie szczegóły. Od rozmowy z woźną po rozmiar stanika. Przy czym może to drugie chętniej, bo proponował jej kolację trzy razy. Trzy razy intuicja kazała jej odmówić. Nie tylko dlatego, że alkohol łatwo uderzał jej do głowy i przystałaby na każdą jego propozycję. Zresztą czułaby się fatalnie, gdyby pozwoliła Sowerowi zaciągnąć się do łóżka. Chciała mieć jak najmniej wspólnego z tym piekłem. Ostro skręciła w boczna uliczkę. Najpierw zgubi faceta, potem będzie martwić się o drogę powrotną.
Lago było małe, ale Sower niegłupi. Odpuścił jej po dziesięciu minutach, akurat, gdy dojechała do cmentarza. Mur był cały wymazany kolorowym sprejem. Niektóre napisy stworzono tak starannie, że mogła je odczytać z samochodu. W oczy rzucało się zwłaszcza „Jezus był mutantem” oraz dość prozaiczne, ale równie intrygujące „Paul tu był”.
O Jezusie słyszała. Ale kim, do jasnej cholery jest Paul?!
Chciała zawrócić, kiedy zauważyła niski budynek kościoła. Był piątek, trzynasty maja, do wieczornej mszy zostało jeszcze półtorej godziny. Nie zaszkodzi się rozejrzeć.
Zaparkowała tuż przy olbrzymiej bramie, u której szczytu jawił się archanioł Michał. Przeszła przez furtkę strzeżoną przez Piotra i szybkim krokiem weszła do kruchy. Nagle usłyszała czyjś głos, więc na wszelki wypadek przywarła plecami do filara i zaczęła nasłuchiwać.
– W całej Biblii, bracia i siostry, nie znajdziecie wzmianki o mutantach. Ciężko zatem nie przyznać, że to słowo nie istnieje. Tak jest, umiłowani. Pan stworzył mężczyznę, stworzył kobietę i stworzył zwierzęta. I umieścił ich parami w Arce, by schronili się przed Potopem. Ale Bóg nie stworzył mutantów.
Ostrożnie wyjrzała ze swojej kryjówki. Przy ambonie stał otyły mężczyzna w niebieskiej koszuli. Bez wątpienia tutejszy pastor ćwiczył kazanie. Trafiła wręcz idealnie. Miał głos, którego chciało się słuchać. Głęboki, wręcz hipnotyzujący. Jednak już od pierwszych słów miała dość. Zmusiła się, by zostać jeszcze chwilę.
– To człowiek stworzył mutantów. Mutanci są obrazą dla człowieka – przerwał i pochylił się do przodu. Jessica zdała sobie sprawę z tego, że nie schowała się ponownie za filarem. – O, proszę pani! Czy dobrze mnie słychać? Właśnie zainstalowaliśmy nowy sprzęt i nie wiem, czy tam mnie słychać.
– Bardzo dobrze ojca słychać.
– Niech pani przyjdzie jutro i posłucha całość, brzmi znacznie lepiej niż ten fragment.
– Tak... Na pewno przyjdę. – powiedziała, po czym odwróciła się na pięcie, tyłem do ołtarza i wyszła.
W Piśmie niejednokrotnie wspomniane jest, że kościół to Dom Boży. Na lekcjach religii Jessica Jones słyszała o tym niemal nieustannie. Wiedziała też o obszernym opisie wizyty Jezusa w świątyni, podczas której wypędza handlarzy i naucza słuchających o wadze tego przybytku. Jednak w tym kościele zdecydowanie nie było Boga. On nigdy nie trzymałby w domu tej trucizny.
***
Nigdy nie miała niebywałych zdolności Sherlocka Holmesa ani klasy Jamesa Bonda. Zaliczała się do tych nudnych detektywów, którzy po prostu palą papierosa na hotelowym balkonie i pozwalają, by myśli same płynęły przez umysł, nie poświęcając żadnej choćby chwili uwagi. Półobecnym wzorkiem obserwowała pnący się w czerwone niebo dym, kiedy dostrzegła łunę pożaru. Wyciągnęła telefon dokładnie w momencie, gdy zadzwonił do niej komisarz Sower.
– Pali się dom Franka Crossa, pośpiesz się.
Mogło się jej tylko wydawać, ale to zabrzmiało jak groźba. Zdusiła papierosa w doniczce hotelowej pelargonii i wybiegła z budynku.
***
Katherine Cross spokojnie obserwowała, jak strażacy gaszą pożar. Nawet nie zbierało się jej na płacz. Jakby jej wcześniejsze postępowanie nie było wystarczającym dowodem na to, że była zwykłą wiedźmą.
– Gdzie Cross? – zapytała Jessica. Dyszała. Samochód przezornie zaparkowała kawałek dalej, a drogę do miejsca wydarzeń przebiegła.
– Był w środku. – Ryan wskazał na kształt przykryty białym materiałem kształt na noszach. Dwóch sanitariuszy właśnie przenosiło ciało do wnętrza karetki. – To samobójstwo. Zamknął okna, rozkręcił gaz i zapalił zapałkę. W butli było niewiele gazu, wybuch go tylko mocno oparzył. Zmarł chwilę potem od dymu.
– Mam tego dość! – Jessica zacisnęła pięści, walcząc z chęcią uniesienia ich w stronę nieba.
– Czekaj, dokąd idziesz?! – Komisarz pobiegł za nią, ale okazała się szybsza.
– Jadę po Rebekkę Cross! – zawołała. Przekręciła kluczyk w stacyjce i przydusiła pedał gazu. Samochód ruszył z piskiem opon.
Nie miała inteligencji Holmesa ani charyzmy Bonda i często trafiał ją szlag, co automatycznie dyskwalifikowało Jessicę z rankingu najlepszych detektywów. Jednak fakty same układały się jej w głowie, jeśli dać im czas. Teraz było na styk.
***
– I gdy wszyscy myślą, że go znają, tylko ja znam go naprawdę.
Czarne kałuże zaburzają księżycowy taniec.
Dziewczyna o ufarbowanych na biało włosach złożyła trzymaną kartkę i włożyła do tylnej kieszeni dżinsów. Nie zdążyła dobrze zejść ze sceny, gdy krótko ostrzyżona blondynka o pomalowanych na jaskrawy róż paznokciach rzuciła się jej na szyję.
– Mój Boże! Rebs, to było wspaniałe!
– Wcale... – zaczęła tamta, ale brunetka uciszyła ją pocałunkiem.
Dwie sekundy później Rebekka Cross odepchnęła od siebie przyjaciółkę. Zza fioletowych szkieł patrzyła prosto na Jessicę Jones.
– Psia mać, znalazłaś mnie.
– Chodź, dzieciaku. Dość mi narobiłaś problemów. – Złapała dziewczynę za nadgarstek i pociągnęła z całej siły.
Ochroniarz wyrósł jakby spod ziemi. Miał śniadą cerę, sylwetkę o parametrach dwa na dwa i bezkształtną czapkę naciągniętą na łysą głowę.
– Proszę zostawić tę panią – powiedział tubalnym głosem.
– Zabieram ją do rodziców!
– Ale ona sobie tego nie życzy. Proszę. Ją. Zostawić. – Odepchnął Jessicę dwa metry w tył.
– Jedno pytanie: dostałeś kiedyś w jaja od kobiety z supersiłą? – zapytała, odgarnąwszy włosy z twarzy. Wolnym krokiem ruszyła w jego stronę.
– Co?
Zanim ucichł wysoki pisk ochroniarza, Jessica i Rebekka siedziały już w czarnej toyocie, jadąc w stronę Lago. Kobieta nie słuchała nawet wywodów szesnastolatki. Może i miała rację z tym tekstem o rasistach i sektach, ale to nie za słuchanie będą pieniądze. Niewiele obchodził ją punkt widzenia dziewczyny. Znała go. Przez dwa dni rozdrapała jej życie jak świeży strup i znała każdy pieprzony szczegół.
Kiedy mijały napis „Oakville żegna”, zadzwonił telefon. Jones odebrała przez zestaw samochodowy. Wykosztowała się przy tym zakupie, ale gliny lubią łapać kobiety rozmawiające przez telefon za kierownicą.
– Jessica? Tu Matt Murdock, gdzie jesteś?
– W piekle, jak sądzę.
Rebekka powtórzyła się niespokojnie. Niemo poruszała pytanie, które nietrudno rozszyfrować. Jessica uśmiechnęła się jednym kącikiem ust. Tak, dzieciaku. TEN Matt Murodck. Chyba mówiłaś, że go tylko ty znasz go naprawdę.
– Długo mnie tam nie było. – Mężczyzna zaśmiał się krótko, biorąc jej słowa za żart. – Mam dla ciebie propozycję. Kiedy wracasz?
– Jak najszybciej. Powinnam być jutro przed południem.
– Będę czekał o dziesiątej w kancelarii. Potrzebuję twoich usług.
– Do jutra, Matt.
Rozłączyła się. Do końca podróży nie powiedziała ani słowa do Rebekki. Ona również milczała, roztrząsając swoje najbliższe spotkanie z Daredevilem. Jessica wciąż nie mogła oprzeć się wrażeniu, że kiedyś była taka sama. Pomijając przygodę z własną płcią.
***
Komisarz Sower robił notatki odnośnie miejsca przestępstwa i przesłuchiwał sąsiadów. A potem również Katherine Cross i jej siostrę Lucretię Thorn. Ta druga dziwnie milcząca, ta pierwsza domagająca się natychmiastowej rozmowy z prawnikiem. Zupełnie nie przejęła się faktem, że została wdową.
Jessica zaparkowała tam, gdzie poprzednio i niemal siłą pomogła Rebecce wysiąść. W dziewczynie coś chyba pękło, bo natychmiast rzuciła się w stronę matki.
– Mamo, co tu się stało? Dlaczego komisarz Sower chce was aresztować?
Katherine nie odpowiedziała. Zacisnęła wargi w wąską kreskę i pięścią uderzyła córkę w twarz, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Fioletowe okulary upadły na asfalt, prosto pod stopy kobiety. Zgniotła szkła obcasem, nie zważając na córkę. Rebekka upadła na chodnik, chowając twarz w dłoniach.
– Zabiłaś go! To twoja wina, samolubna dziwko! – wrzasnęła, kiedy policjant skuwał ją kajdankami. – I twoja też – odwróciła się w stronę Jessiki. – Obie jesteście takie same! Dziwki!
Łzy Rebekki padały na asfalt, ale nikt nie odważył się do niej podejść.
– Mam ręce pełne roboty. – Ryan uśmiechnął się, bardzo niestosownie do sytuacji. – Niech pani zabierze dziewczynkę do domu, panno Thorn. Jest pod pani opieką do wyjaśnienia sprawy.
Zanim Lucretia odeszła, Jessica zamieniła z nią kilka słów. Potem próbowała zgadnąć, kiedy znienawidzi siebie za to, co wymyśliła.
***
Jessica tego wieczora wykonała jeszcze jeden telefon, zabrała swoje rzeczy z hotelu i znów usiadła za kierownicą. Czuła, jak drętwieją jej nogi po kolejnej godzinie oczekiwania pod domem Katherine Cross. Już tylko w oknie Rebekki paliło się światło, ale i ono wreszcie zgasło.
Ciemna sylwetka wyszła na ulicę i ruszyła w stronę cmentarza. Jessica odczekała chwilę i uruchomiła silnik. Nie włączyła świateł. Komisarz Sower sam powiedział, że ma ręce pełne roboty. Jechała za szesnastolatką aż pod mur cmentarza. Do ostatniej chwili czekała z zapaleniem świateł. Kiedy wreszcie to zrobiła, Rebecca zatrzymała się gwałtownie.
– Nie rób niczego głupiego – zaczęła Jess. Nie podobał się jej fakt, że nie mogła dostrzec, czy dziewczyna nie trzyma czegoś w ręku.
– Nie mam zamiaru się zabić. – Pokręciła energicznie głową, a białe włosy chlasnęły ją po twarzy.
– To dobrze. Wsiadaj.
– Co takiego?
– Nie słyszałaś? Wsiadaj. Jeśli mamy zwiać z tego piekła, to tylko nocą.
Nie musiała dwa razy powtarzać. Rebekka zajęła fotel pasażera i nie zadawała wielu pytań. Wzięła od Jessiki własne zeszyty z kolażami i skuliła się, pozwalając, by łzy znów płynęły jej po twarzy szerokim strumieniem.
– W schowku są chusteczki. Jesteś cała zasmarkana.
Żeby nie dopuścić do pytań, na które mogłaby nie odpowiedzieć, Jessica włączyła radio i zostawiła pierwszą znalezioną stację. David Coverdale znów śpiewał o braku miłości w sercu miasta. Czarna toytota minęła napis „Miasteczko Lago żegna. Zapraszamy ponownie” i ustawiony za nim znacznie większy bilbord, który niedługo zapewne zostanie zdjęty z powodu przedawnienia.
Połowa z siedemdziesięciu pięciu tysięcy to wciąż dużo, wystarczy na nowe ubrania i opłacenie szkoły w Nowym Jorku. Matt Murdock przyznał, że nie wzgardziłby kimś, kto porządkowałby dokumenty i odbierał telefony. Kiedy się zgodził, Jessica poczuła ukłucie zazdrości. Ona jako nastolatka nawet nie mogła pomarzyć o takim układzie, ale minie jeszcze dużo czasu, zanim patrząc na Rebekkę, przestanie widzieć siebie.
[Powyższe opowiadanie zostało zgłoszone do konkursu organizowanego przez stronę: http://grupowo.blogspot.com/]
[Będę się powtarzać. Jedyną wadą tego tekstu jest jego objętość. Jest zdecydowanie za krótki, trochę tak jak ten komentarz. Opowiadanie bardzo mi się podoba, ja mam straszną słabość do zagadek.]
OdpowiedzUsuńTony Stark, ale nie chce mi się zalogować.
[Ujmę to tak - mam poważną konkurencję w konkursiku :)]
OdpowiedzUsuń[Dobre sobie... To opowiadanie jest głównie po to, żeby Marvel też miał tam swojego przedstawiciela, bo nie możemy być gorsi niż psychiatryk.]
Usuń[Wariaci wystawili dwóch reprezentantów, więc i tak jesteśmy do tyłu. Ale tak prywatnie powiem, że jedno opowiadanie z psychiatryka jest tak dziwne, że rozkminiałyśmy z Helą, co autorka miała na myśli i nadal nie wiemy...]
Usuń[ Na to też mam odpowiedź! Moje opowiadanie jest tak koszmarnie długie, że ona od wariatów razem wzięte są ledwie połową. Ja nie wiem, co się stało Starkowej, że chce więcej tego tekstu i boję się w to wnikać.]
Usuń[Ja tam zazdroszczę. Moje teksty dzielą się na krótkie i takie sobie i horrendalnie długie, których nie publikuję, ponieważ są złe. Nigdy nie nie weszłam na level pisania długich i dobrych opowiadań - za to plik Najgorszy Gniot Świata.docx niedługo dobije siedmiuset stron.]
Usuń[W ogóle nie przyszedł mi pomysł na wzięcie udziału w tym konkursie. A nawet, gdyby przyszedł, mail z opowiadaniem zostałby anulowany zaraz po przeczytaniu tego opowiadania. Jest napięcie, jest tajemnica, jest talent. Gratuluję. Jeśli nie wygrasz tego konkursu, ktoś tu się bardzo pomyli. Chociaż chyba raz powinno być blondynki zamiast brunetki, czy jakoś na odwrót. Ostatni akapit mi się bardzo podoba, zresztą dużo tu wymieniać mistrzowskich fragmentów. "Czapki z głów, panowie".]
OdpowiedzUsuń[ Dobra, przelogowałam się, bo to jednak trochę dziwnie wyglądało... Ale do rzeczy.
UsuńBardzo dziękuję za opinię, zwłaszcza z ust kogoś, kto na blogu siedzi od niedawna i nie wie, jak przerażające koszmarki potrafię wytworzyć. Jeśli chodzi o konkurs, to już mówiłam - zgłosiłam się dla zasady i naprawdę w ostatniej chwili. Jest wśród zgłoszonych taki tekst, którego chyba nic nie przebije.
I racja, tam raz jest błąd. W amoku, że już kończę pomyliły mi się kolory włosów. Inna sprawa, że nie lubię określać bohaterów jako "-okich" albo "-włosych", więc pisałam to z ciężkim sercem. Ponieważ już nie wypada mi tego poprawić za pomocą edytora, umieszczam oficjalne sprostowanie:
Dziewczyna o ufarbowanych na biało włosach złożyła trzymaną kartkę i włożyła do tylnej kieszeni dżinsów. Nie zdążyła dobrze zejść ze sceny, gdy krótko ostrzyżona brunetka o pomalowanych na jaskrawy róż paznokciach rzuciła się jej na szyję.]
[Ja nie mam pojęcia, czemu wszyscy od razu sądzą, że nowa postać nie wie nic o życiu bloga. Tak się składa, że opowiadania znam, bo rzuciło się na nie okiem, zanim się tu pojawił Danny. Ciężko ogarnąć, ale się kojarzy. Przyznam, to mi się najbardziej podoba. A mi w amoku umknęła bardzo filozoficzna myśl: że w pewien sposób to opowiadanie nawiązuje też do tej trudnej kwestii tolerancji i problemu religii wobec zmieniającego się świata. Ale to jest tak ładnie liźnięte, że nikt się nie przyczepi o polityczność i tak dalej. Za to też należy się czapka z głowy.]
Usuń[ Widzisz, to była po prostu olbrzymia nadzieja, że nie widziałeś moich wcześniejszych tekstów i mam wielkie wejście tym.
UsuńA jeśli chodzi o kwestię tolerancji i to wszystko, to teraz pójdę się schować. Nie lubię, kiedy moje opowiadania okazują się mądrzejsze niż ja, a mi to umyka. I dopiero czytelnicy dostrzegają drugie dno.]
[Głupie gadanie. :)]
Usuń[Pierwsza reakcja, widziana przez Ciebie - o matko, dziesięć stron? Reakcja przed chwilą - już? Tak szybko? To chyba świadczy o tym, jak potrafisz wciągnąć i umilić czas. Teraz, gdy wszystko mamy wyjaśnione, mogę powiedzieć z czystym sercem: opowiadanie jest piekielnie dobre i na pewno ma spore szanse na wygraną. Trzymam kciuki.]
OdpowiedzUsuń[ Wygląda na to, że mam od tutejszych mutantów i nadludzi takie mentalne wsparcie, że niedługo zgniecie ono administratorów swoją telepatyczną siłą. Mi się ten stan rzeczy naprawdę podoba.]
Usuń["Jest wśród zgłoszonych taki tekst, którego chyba nic nie przebije" - można wiedzieć, który z tekstów miała Autorka na myśli?:)]
OdpowiedzUsuń[Odpowiedziałabym, ale nie tak na forum. Bo z doświadczenia wiem, że nawet jak nie mam nic złego na myśli, to z odpowiedzi na takie pytania rodzą się niepotrzebne dyskusje.]
Usuń[Ach tak, w porządku. Szkoda, bo opowiadanie uznane przez taką jak Ty autorkę za "nieprzebijalne" musi być naprawdę dobre... :)]
OdpowiedzUsuń[ Dziękuję, bardzo mi miło słyszeć takie słowa. Może masz trochę zbyt wygórowane mniemanie o mnie, ale i tak to wciąż miłe.
UsuńPo konkursie powiem, który to tekst, okey? Chociaż pewnie do tego czasu zauważysz.]
[Mogę dać podpowiedź - nie mój, jeśli myślimy z Jessicą o tym samym.]
OdpowiedzUsuń[Scarlett, ja mówiłam poważnie o tekście nie do zdarcia. Jak ksiądz nad trupem poważnie.]
Usuń[Ja też przecież.]
Usuń[Hm... A tak właściwie, które opowiadanie jest autorstwa Autorki (ale fajnie to brzmi) Scarlett? Też całkiem chętnie w sumie bym przeczytała. :D]
OdpowiedzUsuń[Nie powiem, bo się go wstydzę. Ale można zgadywać, chociaż nie obiecuje nagrody.]
Usuń[Chyba już wiem. No dobrze, snuję sobie takie przypuszczonko. Pewnie się mylę, ale co tam. Ale cicho sza, zachowam to przypuszczenie dla siebie :P]
OdpowiedzUsuń