Telefon. Znowu.
W ciągu dziesięciu lat dużo
rzeczy się zmieniło, ale jeszcze więcej pozostało niezmiennych. Scarlett nadal
hodowała w swoim domu absolutnie irytującego kota (kot sprzed dziesięciu lat
nazywał się Hannibal, teraźniejszy – Don Catleone, ale oba rzygały pod tę samą
sofę), nadal we wszelkich chińskich restauracjach zamawiała kaczkę po pekińsku
i nigdy nic innego, nadal co roku jeździła na zjazd absolwentów swojego liceum
(w tym roku oblewali trzeciego profesora z jej rocznika) i nadal odbierała
telefony od Rena Chesterfielda, który przez te lata chyba nigdy nie przywitał
się z nią w jakiś normalny sposób.
Reinhart nie zmienił za to się w
ogóle. W wieku lat dwudziestu wyglądał na „coś koło trzydziestki” i było bardzo
prawdopodobne, że będzie tak wyglądał nawet w piątej dekadzie swojego życia.
Doszły mu może z dwie zmarszczki wokół oczu i chyba na tym Matka Natura dała
sobie spokój. Nadal codziennie o piątej popołudniu pił herbatę Assam według
przepisu zaleconego przez Royal Society of Chemistry (Scarlett uważała, iż to
na wypadek, gdyby ktoś jakimś cudem przeoczył strój do krykieta i nie zauważył,
iż Ren jest Brytyjczykiem), nadal był niepoprawnym playboyem, nadal wydzwaniał
o dziwnych porach z jeszcze dziwniejszymi pomysłami.
Tak jak teraz. Pierwsze tony „We
don’t need another hero” wybudziły Scarlett z płytkiego snu. Jeszcze jedna
rzecz była niezmienna – Ren nigdy się nie nauczył, o co w zasadzie chodziło z
tymi strefami czasowymi.
- Zadzwoń rano! – warknęła
kobieta do telefonu. Miała za sobą cały dzień w laboratorium, a przesuwający
się ku dołowi środek ciężkości sprawiał, że jej nogi męczyły się stanowczo za
szybko. Nie było na niebie i ziemi rzeczy, która w tej chwili wyciągnęłaby ją z
łóżka.
- Kambodża – usłyszała twardy
baryton Rena. – Za tydzień, o piętnastej, lotnisko w Phnom Penh.
Połączenie zerwane.
***
Bogowie świadkami, że gdyby
dostała takie wezwanie od kogokolwiek innego, choćby od samego kanclerza, natychmiast
spakowałaby się i poleciała na Majorkę, uprzednio spuszczając telefon w
toalecie. Jednak dzwonił Ren, a jej relacje z Renem przez bite piętnaście lat
opierały się na postawie „rzuć wszystko i leć, gdy cię zawołają, nie pytając o
szczegóły”, i, co dziwne, ani on, ani ona z jakichś powodów uważali to postawę
całkiem naturalną. Kilka miesięcy temu, gdy Scarlett wpakowała się w naprawdę
głębokie bagno i potrzebowała profesjonalnej ochrony, telefon do Rena załatwił
jej prywatny oddział prawdziwych komandosów. Pół roku wcześniej ona wyciągnęła
jego kuzyna z aresztu federalnego. Oboje byli dla siebie czymś pomiędzy
ostatnią deską ratunku i grą na cheatach. W tej sytuacji opcja „telefon do
przyjaciela” zaczynała mieć zupełnie nieoczekiwany wydźwięk.
Phnom Penh zdecydowanie zmienił
się przez te dziesięć lat. Pierwszym, co zobaczyła Scarlett po wyjściu z
samolotu była olbrzymia reklama Coca-Coli, którą obtapetowany był lotniskowy
bus. Maszyna była wyraźnie nowa i lśniąca, i kobieta nagle poczuła, że tak w
zasadzie równie dobrze mogłoby być to lotnisko imienia J. F. Kenedy’ego podczas
najazdu turystów z Azji i nie mogła zdecydować, czy powinna się cieszyć, iż jej
nostalgię zabito w zarodku, czy jednak wręcz przeciwnie.
Była godzina dwudziesta druga
czasu południowosumatrzańskiego – Scarlett była absolutnie pewna, że Ren mówiąc
„spotkajmy się o piętnastej” miał na myśli „spotkajmy się o piętnastej czasu
uniwersalnego”, przeklęty Brytol. I nie pomyliła się, Ren czekał na nią z
wyrazem snobistycznego znudzenia na przystojnej twarzy, ubrany w typowy
angielski strój do gry w golfa.
Scarlett dałaby sobie uciąć prawą
rękę, że w Kambodży niemalże nikt nie gra w golfa.
- Freedom Airlines? Chyba sobie
żartujesz – powiedział zamiast powitania i pocałował ją w rękę. – Leciałaś z
Johnny’ego? Bogowie, przecież to znajduje się w Queensie!
- Nie podzielam twojej fobii do
wszelkiego transportu publicznego. – Znała zdanie Rena w kwestii latania
czymkolwiek innym niż prywatne samoloty i wiedziała, że można było je streścić
w słowach „to narzędzie szatana”.
- To nie fobia, to instynkt
samozachowawczy. Wiesz, to czasem spada.
Kilka lat temu polski prezydent poleciał pasażerskim i jak skończył?
- Tak, oczywiście, masz rację… -
mruknęła Scarlett. – Co tym razem się dzieje? Wojna? Koniec świata?
Ren wyglądał na zaskoczonego.
- Słucham? A, nie. Nic takiego.
Może podjedziemy do hotelu, zjemy kolację, a potem pójdziemy zwiedzać Srebrną
Pagodę? Wykupiłem prywatny czas…
Cóż, trzeba było przyznać, iż
posiadał on dar zaskakiwania, pomyślała Scarlett. Wyglądało na to, że przeleciała
prawie piętnaście tysięcy kilometrów po to, aby zjeść z Renem kolację. Ten
facet byłby naprawdę irytujący, gdyby nie fakt, że się do tego rodzaju numerów
przyzwyczaiła dobre kilka lat temu. I, oczywiście, była pewna, że wszystko ma
drugie dno, o którym dowie się, gdy tylko Ren uzna, że powiedzenie jej tego nie
zaskutkuje zupełnie niestylowym rozsmarowaniem go po najbliższej powierzchni
płaskiej.
W tej chwili jednak o tym raczej
nie myślał, ponieważ tylko uśmiechnął się szeroko i spytał:
- A jak tam dziedzic?
Panie i panowie, mamy całkiem
normalne pytanie. Scarlett poklepała się po brzuchu, po raz pierwszy od kiedy
wysiadła z samolotu uśmiechając się. Raz, że na Rena nie można było się długo
gniewać, dwa, temat dziecka zazwyczaj poprawiał jej nastrój.
- Rośnie – westchnęła. – Dobra,
jak sądzisz, podają w tej twojej restauracji kefir?
***
Kefiru nie podawali, co więcej,
kelner był niezwykle zaskoczony, że prosi o coś takiego. Dopiero później
wytłumaczył, że owszem, kefir jest tu znany, ale jest masakrycznie drogi i
bogate Azjatki używają go jako maseczki do wybielania twarzy, a na pewno nikt
po tej stronie kuli ziemskiej nie myślał nigdy o piciu tak kosztownego
specyfiku.
Ren załatwił jej kefir w pół
godziny. Dostarczono go im praktycznie do łóżka.
Instrukcja obsługi Reinharta
Valtaire’a Chesterfielda była wbrew pozorom prosta – należało cierpliwie
czekać, aż wszystkie irytujące zagadki się wyjaśnią. Scarlett szybko uznała
więc, że w zasadzie krótki urlop zrobi jej dobrze zrobi, wobec czego bez
większego żalu zgodziła się najpierw na zwiedzanie naprawdę niesamowitego
kompleksu buddyjskich świątyń, a później mniej intelektualną, ale za to
wybitnie przyjemną rozrywkę w postaci seksu przed kominkiem w pokoju hotelowym
Rena. Kolejna rzecz, która nie zmieniła się od dekady – nadal uwielbiała sypiać
z Renem, chociaż po dwunastu latach praktycznie każdy facet powinien przegrywać
z perspektywą gorącej kąpieli po naprawdę długiej podróży.
- Ktoś robi naprawdę dobry biznes
– stwierdził Ren, obejmując ją leniwie. – Musi mieć naprawdę niezłą głowę do
reklamy, skoro udało mu się zepsuć zepsute mleko jako kosmetyk.
Ren uważał każdy przetwór mleczny
niebędący serem i niemogący być używanym do herbaty za coś zepsutego. W tej
chwili jego umysł zdecydowanie pochłaniało rozmyślanie o przemyśle kefirowym,
przynajmniej tak sądziła Scarlett, zanim zapytał ją znienacka:
- A wiesz, czemu chciałem, abyś
tu przyjechała?
Domyślała się.
- Znowu jest coś nie tak?
- Skądże! To piękne państwo, w
porównaniu z tym, co tu było dekadę temu. Nawet na lotnisku nikt nie sugerował,
że mam wyskakiwać z portfela i te wszystkie szare koperty z łapówkami nadal
leżą w mojej walizce… Wina? A nie, chyba jednak nie…
Cóż, prawdopodobnie minie jeszcze
sporo czasu i sporo różnych pozycji, zanim Ren raczy powiedzieć, o co mu
chodzi. Teraz wyglądał głównie na uprzejmie zamyślonego. Po chwili jednak
powiedział radośnie:
- W zasadzie, Scarry, to
chciałem, abyś tu przyjechała, aby cię zapytać, czy byś za mnie wyszła.
W tej właśnie chwili Scarlett
wylała pół litra koszmarnie drogiego, azjatyckiego kefiru na jasną,
rozświetloną cerę sobie na piersi. Gdyby Ren właśnie powiedział, że jest
Jaszczurem z Gwiazdozbioru Smoka i przybył na Ziemię celem zrobienia z ludzi
niewolników… no, to by miało przynajmniej jakiś sens.
- Poczucie humoru ci się
rozregulowało. – Kefir spływał obficie po jej brzuchu. W zasadzie, kogoś
mogłoby to kręcić, ale w tej chwili głównie irytowało. Jedno spojrzenie na Rena
jednak sprawiło, że zmieniła zdanie. Z jego poczuciem humoru nadal było
wszystko w porządku, natomiast występowały spore zakłócenia na tle zdrowego
rozsądku.
- Nie wiem, czemu to cię
zaskoczyło. Znamy się od dekady i nadal ze sobą sypiamy, chociaż oboje raczej
nie jesteśmy z natury monogamistami, do tego przyleciałaś tutaj, nawet nie
pytając się, o co chodzi…
- Powiedziałbyś mi?
- Nie, ale co to ma wspólnego…
Scarlett miała ochotę go zadusić.
- Serio, o to chodziło?
Oświadczasz mi się? Bez pierścionka z brylantem? - To ostatnie wyrwało jej się
przypadkiem. Chociaż, gdyby kiedykolwiek myślało o oświadczającym się Renie,
zdecydowanie byłoby tam miejsce na drogą biżuterię. Ten typ tak ma.
- Scarry – odpowiedział powoli. –
Od kiedy się znamy, ty nigdy nie miałaś na dłoniach pierścionka, ponieważ taka
błyskotka przeszkadza w pracy rękoma. Nie lubisz też brylantów, do stonowanych kreacji
preferujesz tanie jak barszcz kryształki Svarowskiego, do bardziej krzykliwych
onyksy lub perły. Nie jesteś też osobą szastającą publicznie swoim życiem
osobistym więc nie, nie kupiłem pierścionka.
Nastała chwila krępującej ciszy.
- Nadal nie powiedziałaś „nie” –
zauważył Ren po mniej więcej piętnastu sekundach patrzenie się nawzajem na siebie.
Kefir zdołał już spłynąć na łóżko, tworząc paskudne plamy.
- Prawda – odparła Scarlett z
wahaniem. – Nie powiedziałam.
***
Posłowie:
Jeśli spodziewaliście
się fabuły – hjehje, udało mi się Was nabrać.
Nie wiem jak w
Kambodży, ale w Japonii rzeczywiście kefir schodzi po gigantycznych cenach jako
luksusowy kosmetyk do wybielania twarzy.
Gościnny występ
Jaszczurów z Gwiazdozbioru Smoka (znanych też pod nazwą Reptilianie)
zawdzięczacie Davidowi Ike’owi.
[Nie ma co owijać w bawełnę, takie opowiadanie z rana jest idealnym początkiem dnia. Podobało mi się, to chyba jasne, szybko się czyta, a końcówka rozbawia. Gratuluję.]
OdpowiedzUsuń[Cóż, mogę tylko podziękować za opinię :)]
Usuń