Jedenastoletnia Molly Hayes siedziała przy stoliku przy oknie w Coffee Heaven, próbując naśladować elegancką postawę kobiety w kremowym żakiecie. Dziewczynce już zaczynały cierpnąć łopatki. Ciężko je trzymać ściągnięte, gdy jednocześnie je się palcem krem z ciastka. Tymczasem tamta dama powściągliwymi ruchami kroiła szarlotkę po kawałeczku i dyskretnie wkładała ją do ust.
– Molly, przestań się gapić, to nieładnie – skarciła dziewczynkę Jessica, nawet nie odwracając głowy w jej stronę.
Zdezorientowana jedenastolatka na chwilę straciła panowanie nad sobą. Jagodowy krem znalazł się na policzku i rudawych włosach. Dopiero teraz Jessica Jones odwróciła głowę w stronę podopiecznej. Bez śladu złości na twarzy podała jej serwetkę.
– Ciociu, a zamienimy się? - zapytała słabym głosem jedenastolatka, błagalnie patrząc na butelkę niegazowanej wody. - Mi się trochę niedobrze robi od tego – stuknęła palcem szklankę z truskawkowym koktajlem. – Ja bym bardzo chciała się napić, bo to jest bardzo dobre, ale już po prostu nie mogę...
Jess bez słowa przestawiła napoje. Molly natychmiast wypiła duszkiem zawartość butelki. Potem znów zabrała się do męczenia swojego ciastka. Każdy zauważyłby, że jedynie łakomstwo trzymało dziewczynkę na miejscu. Jakkolwiek i tak jej początkowo żelazna wola wykruszała się, ponieważ już zrezygnowała z koktajlu.
– Ciociu, a dlaczego ty nie pijesz? Przecież to jest takie dobre. Zobacz – klęknęła na swoim miejscu, by sięgnąć na drugi koniec stolika i zamieszać słomką w wysokiej szklance – tutaj są truskawki, mleko i taka pyszna pianka!
– Dbam o linię. Molly, mówiłam, żebyś nie patrzyła na tamtą lafiryndę – dodała półgłosem.
– Wiem, co to znaczy, że ktoś dba o linię. Tak mówi o sobie ktoś, kto jest po prostu za gruby i musi schudnąć, ale wstydzi się do tego przyznać. Ale kto to jest ta lafirynda?
– Ładnie, nawet jedenastolatka twierdzi, że jestem tłusta. – Jessica uśmiechnęła się krzywo, jednocześnie zobowiązując się w duchu wziąć te słowa do serca. Pytanie Molly postanowiła po prostu przemilczeć, dlatego zapadła chwila milczenia.
– Ciociu, a będę miała rower? – zapytała dziewczynka, po raz kolejny wykazując zdolność do zadawania pytań zupełnie niewiązanych z poprzednim tematem.
– Ja ci już mówiłam, że mnie na takie zabawki nie stać. Ale pogadam z panem Starkiem – dziwnie czuła się, używając tego słówka na "p" przed nazwiskiem Tony'ego. – Jak akurat będzie miał przy sobie drobne, to od razu pójdziemy kupić rower.
– Ciociu, dziękuję! – zawołała nazbyt głośno jedenastolatka. Chyba wyczerpała się jej ciekawość, ponieważ po tych słowach zamilkła na dłużej.
Tym razem Molly jadła wolniej, jednocześnie bowiem rozważała bardzo ważną kwestię. Od kiedy Jessica i taka ruda, bardzo ładna pani o rosyjskim imieniu znalazły ją w salonie z grami, niejednokrotnie słyszała o tym "panu Starku". Do niego należała ta olbrzymia rezydencja, w której mieszkała ciocia. Jedenastolatka od kilku dni liczyła wszystkie klamki w drzwiach i jeszcze nie udało się jej skończyć choćby parteru. Pan Stark był też szefem cioci, ale chyba wcale nie takim złym szefem, bo ciocia często uśmiechała się, mówiąc o nim. No i najważniejsze: pan Stark miał pieniądze. Dużo pieniędzy, jeśli dobrze zrozumiała. Ten fakt sprawiał, że w wyobraźni dziewczynki pan Stark był kimś takim, jak święty Mikołaj. Ciocia miała ciekawych znajomych. Wczoraj Molly podsłuchała, jak rozmawia z jakimś panem przez telefon. Oboje krzyczeli tak głośno, że obudzili ją w środku bardzo przyjemnego snu, w którym wreszcie spotkała swojego ukochanego. Głos ze słuchawki powiedział "To w takim razie zabierz ją do zoo i zostaw przy wybiegu dla pingwinów". Ciocia się rozłączyła, a Molly uciekła do swojego pokoju. A nad ranem dowiedziała się, że idą do zoo.
Szyba nagle rozprysła się na tysiąc kawałeczków. Jedenastolatka odruchowo zeskoczyła z krzesła, zanim szkło zdążyło wbić się jej w skórę. Do takich sytuacji była bardziej przyzwyczajona niż do jedzenia ciastek w Coffee Heaven.
– Ciociu, wiesz, co się tam dzieje? – zapytała, kątem oka widząc, że Jessica patrzy przez okno i coraz mocniej zaciska usta. Jej wargi były już tylko wąską kreską.
– Wydaje mi się, że to mój narzeczony. Molly, masz znaleźć sobie tutaj bezpieczne miejsce, nie używać mocy i nie rozmawiać z nikim. Ja zaraz wracam – powiedziała, wybiegając z budynku.
Molly Hayes bez wahania pobiegła w stronę zaplecza, by wyjść tylnymi drzwiami. Kilka osób rzuciło zdziwione spojrzenie dziewczynce, która kierowała się w zupełnie inną stronę niż spanikowany tłum. Tym bardziej, że ona wydawała się bardziej pewna siebie niż dorośli.
Wreszcie znalazła się na tyłach budynku. Usiadła na schodkach, nasłuchując i jednocześnie zastanawiając się, dlaczego ciocia wcześniej nie mówiła o żadnym narzeczonym. Bo przecież gdy już tak niewiele brakuje komuś do ślubu, to powinien się tym pochwalić. Albo przynajmniej nosić pierścionek. Tymczasem Jessica miała na palcu jedynie wąski, blady ślad.
Luke Cage był ostatnią osobą, którą spodziewała się spotkać tego dnia. Widziała się z nim wczoraj wieczorem. W nawyk weszło jej, by zajrzeć do niego, ilekroć gościła w progach S.H.I.E.L.D-u. Dotychczas nawet nie był świadomy tych wizyt. Trudno o inną wersję zdarzeń, skoro był pogrążony w śpiączce. I jeszcze wczoraj nic nie wyglądało na to, żeby jego stan miał się poprawić. Ciężko pomóc człowiekowi, którego skóra jest nie do przebicia. Jedyne, co mogli zrobić, to przenieść go z tradycyjnego szpitala pod skrzydła ludzi, którym kilka razy udało się poskładać nadludzi.
A teraz ten sam Cage spokojnie stał na chodniku kilka metrów od niej. Rozglądał się dookoła. Szukał kogoś. Tuż przed nim odnalazła odpowiednią osobę. Na początku wydawało się jej, że to po prostu trochę upuszczonych przez kogoś ubrań. Jednak po chwili sterta podniosła się ciężko, a jej właściciel okazał się niskim mężczyzną o niechlujnym zaroście i dredach. W rękach obracał połamane okulary przeciwsłoneczne. Jess przeniosła wzrok na jego oczy; mimo dzielącej ich odległości zauważyła charakterystyczny, wyblakły kolor tęczówek. Mężczyzna był niewidomy.
Luke'owi nie robiło to najmniejszej różnicy. Gdy tylko wypatrzył swój cel, ospałym krokiem ruszył w jego stronę. Na korzyść Jessiki działał fakt, że chodzenie sprawiało Cage'owi pewien problem. Biegiem rzuciła się w stronę niewidomego.
– Jessica? – znajomy głos wydobył się z telefonu w jej kieszeni. Wiedziała! Wiedziała, że nie należy pozwalać, żeby nowa komórka choć na chwilę wpadła w ręce ludzi Fury'ego.
– Agent Clay?
– Posłuchaj, Cage nam się zgubił. Wiem, że to głupio brzmi, że taki wielki facet i my go...
– Nie szkodzi, znalazłam waszą zgubę – ucięła, stając twarzą w twarz z Lukiem. – O, cześć. Słyszałam, że miałeś okazję odespać zarwane noce!
– Jesse, odsuń się, muszę wyrównać rachunki. – Jego głos nigdy wcześniej nie był aż tak zachrypnięty i upiorny.
Jasne słońce świeciło nad Nowym Jorkiem. Był maj. Dwadzieścia sześć stopni Celsjusza. Więc dlaczego nagle poczuła, jak z jej ciała znika całe ciepło?
– Luke, spokojnie. Powinieneś teraz odpoczywać, jeszcze nie wiemy, co ci się stało...
– Ale ja wiem! – warknął, postępując krok do przodu. Jess automatycznie się cofnęła, niemal wpadając na niewidomego. – Ten szczur, który kuli się za twoimi plecami, za moment wszystko mi wyśpiewa, odsuń się, Jesse.
– Luke! – pisnęła, gdy głos odmówił jej posłuszeństwa. Chłodną dłonią złapała Cage'a za ramię, chcąc zmusić go do uspokojenia się.
– W tym miejscu skończyła się moja cierpliwość do ciebie – oznajmił z błyskiem szaleństwa w oku. – Próbujesz bronić szczura, dziwko. A szczury są po to, żeby je tępić. Dlatego odsuń się i pozwól mi pracować. – Wystarczyło jedno jego pchnięcie, by upadła na kolana. – Zostawiłaś coś u mnie, mała dziwko – dodał, wyjmując z kieszeni spodni pierścionek ze znajomym szafirowym oczkiem.
No tak! Teraz wreszcie przypomniała sobie, gdzie go zostawiła. Nie dalej, jak dwa dni temu stała nad łóżkiem Cage'a, rozważając, czy nie powiedzieć mu prawdy, gdy już się obudzi. Wcześniej wmawiała sobie, że ich związek narodził się, bo go potrzebowała. Ostatnie dni dowiodły, że doskonale umie żyć również bez niego. Nawet nie odczuła braku narzeczonego.
– Nic nie mów – uprzedził Luke, gdy już otwierała usta. – Nie potrzebuję tej błyskotki, a weź ją sobie! – zawył. Położył pierścionek na środku lewej dłoni i zacisnął pięść. Usłyszała nieprzyjemny chrzęst. Gdy rozluźnił palce, deszcz odłamków kamienia i metalu posypał się jej we włosy.
– Wstawaj, mała dziwko. Teraz wyślę cię do piekła. Tam jest twoje miejsce! – Już nie mogła go zrozumieć. Wiedziała, co zaraz się wydarzy. Wiedziała, ale nie potrafiła zareagować. Jedynie poniosła się, nie spuszczając wzroku z oczu Cage'a. W lśniących z obłąkania tęczówkach widziała własne, rozmazane odbicie.
Czas zwolnił. Sekundy rozciągnęły się niczym toffi w upalny dzień. Nad Nowym Jorkiem świeciło słońce... Już w piekle Dantego było cieplej.
Śmiesznie powoli ręka Cage opadła na jej twarz. Z początku nie poczuła nic, słyszała jedynie odgłos uderzenia w kość jarzmową. Potem widziała, jak asfalt pod nią przesuwa się kilka metrów. A może to ona leciała pod impetem uderzenia? Wreszcie upadła. Lewa strona twarzy piekła, jakby nie należała do niej.
Usłyszała dopiero pisk opon. Kierowca zielonej hondy rozpaczliwie starał się wyhamować, by jej nie potrącić. Nie musiał. Może i Cage miał prawo przyłożyć jej w twarz tak, by wkrótce pojawił się siniak (zawsze miał ciężką rękę), ale na pewno żaden samochód nie ma prawa jej potrącić. Sekundę zabrało jej podniesienie się na równe nogi. Jeszcze mniej trwało lekkie odbicie się od ziemi i zawiśnięcie trzy metry w górze.
– Jessica, wszystko w porządku? – zawołał Clay Quartermain. Tym razem jego głos dobiegał z bliska. Po chwili go dostrzegła. Wraz z kilkoma innymi agentami w cywilnych ubraniach pojawił się u szczytu ulicy. Dziwne brzęczenie sprawiło, że odruchowo odwróciła głowę w drugą stronę. Niewidomy mężczyzna wysłał wiązkę światła w stronę Cage.
– Niech się pani nie martwi, tym razem użyłem mniejszej dawki – powiedział tamten i odbiegł w boczną uliczkę. Gdyby tylko miała czas, Jess uprzedziłaby go, że tam najpewniej czeka już kilku agentów.
Wylądowała na chodniku. Molly Hayes uznała, że to najwyższy czas, żeby przypomnieć wszystkim o swojej obecności i przybiegła do Jessiki.
– Ślicznie wyglądasz z dzieckiem przy boku – stwierdził Quartermain, gestem nakazawszy trzem innym, by zabrali Luke'a, który powoli odzyskiwał przytomność.
– Daj spokój, agencie Clay. Wyglądam jak idź-pan-stąd-i-wróć-pan-w-środę, a ty masz czelność mówić mi, że wyglądam ślicznie. Wstydziłbyś się. - Przerwała na chwilę, żeby dotknąć piekącego policzka. - Mam nadajnik w komórce, tak?
– Nie mogłem nic na to poradzić.
– I pewnie cały czas kamera transmituje do was obraz z mojej kieszeni?
– No, czasami wyjmujesz telefon...
– Jasne, łapię. Następnym razem specjalnie dla was urządzę pokaz striptizu. Weź to, z łaski swojej – wręczyła mu telefon – i nie oddawaj, dopóki nie wydłubiecie wszystkich pluskiew.
Jessica siedziała na obrotowym stołku w laboratorium, sprawdzając, jak dużo razy uda się jej obrócić za jednym odepchnięciem od ziemi.
– Myślisz, że jestem na coś chora? – zapytała, zatrzymując się wreszcie.
– Nie, raczej masz chwilowe zaburzenie błędnika – odparł Bruce, który od trzech minut próbował wybrać między trzema dziwacznymi częściami do urządzenia, którego nazwy Jess za nic w świecie nie potrafiła powtórzyć.
– Weź tę – wskazała na leżące pośrodku... coś. – Jak nie wyjdzie, to zwal na mnie. Mi nie chodzi o błędnik. Czy to nie jest dziwne, że notorycznie pociągają mnie superbohaterowie?
– Dlaczego od razu o tym nie pomyślałem? – Naukowiec z nowym zapałem zabrał się do pracy. – Wiesz, gdybyś obracała się w środowisku prawników, to pewnie odczuwałabyś pociąg do prawników. Nie sądzę, żeby superbohaterowie zostali wyposażeni w jakieś nadzwyczajne hormony oddziałujące na płeć przeciwną. Ale ja nie jestem genetykiem, nie znam się na tym dokładnie. - Przeszedł się na drugi koniec pomieszczenia i wprowadził jakąś zmianę w algorytmie wyświetlanym przez jeden z licznym hologramów. – To pewnie nie znaczy, że zaraz umówisz się ze mną na randkę?
Nie dostał odpowiedzi. Odwrócił się. Pusty stołek zakręcił się jeszcze dwa razy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz