[uwaga - przekleństwa. prosiłabym o niezasłanianie opowiadania przez przyzwoity okres czasu, jest dość ważne]
„Będziesz służył ludowi, gdziekolwiek jesteś, całym swoim sercem i
umysłem.”
Jedno z Dwunastu Zaleceń Kodeksu
Jest rok dwa tysiące dziesiąty.
Mija ponad trzydzieści lat od upadku Demokratycznej Kampuczy i ostatniego
ludobójstwa, jednak zniszczonemu państwu nadal nie udało się podźwignąć. Po
ulicach nie jeżdżą czołgi tylko dlatego, że nie ma ulic, przez całą Kambodżę
przebiega tylko jedna linia kolejowa, po której kursuje jeden pociąg.
Analfabetyzm sięga siedemdziesięciu procent, ponieważ Czerwoni Khmerzy wybili
wszystkich tych, których uznali za zagrożenie, a inteligencja jest zagrożeniem
dla każdego reżimu. Nie ma lekarzy, nie ma inżynierów, nie ma naukowców. Po
błotnistych drogach jeżdżą głównie siły zbrojne Stanów Zjednoczonych i Unii
Europejskiej, jednak jest ich niewiele – Kambodża nie ma dóbr naturalnych,
które przyciągnęłyby potężnych protektorów.
Scarlett Kastner ma teraz
dwadzieścia dwa lata i właśnie uzyskała tytuł doktora medycyny, z czego jest
niewyobrażalnie dumna, chociaż uważa, iż „doktor inżynier” brzmi naprawdę
pretensjonalnie. Nie pasuje na nią jednak żaden fartuch dostępny w szpitalu, w
którym kiedyś odbywała staż, ponieważ jest niska i drobna, a na swój wiek
wygląda dopiero po nałożeniu na twarz solidnej warstwy makijażu. Scarlett
kupiła sobie szyty na miarę chirurgiczny fartuch, nie wiedząc, że praktycznie
go nie będzie używać, gdyż jej praca bardzo rzadko będzie zahaczała o chirurgię
i praktycznie nigdy w sytuacjach, które sobie wyobrażała.
Kambodża nie ma dóbr naturalnych.
Nie ma ropy, nie ma gazu, nie ma nawet złóż metali. Niczego, co da się zamienić
w złoto. Chyba, że ma się do tego naprawdę szczególny talent.
***
Scarlett poznała Reinharta Valtaire’a
Chesterfielda na bankiecie w Londynie, jakieś trzy lata po tym, jak w ogóle
zaczęto ją zapraszać na takie wydarzenia. Był on uosobieniem tego, o czym
zazwyczaj myślała, mówiąc o wciśniętych w surduty wanna be japiszonach, młody,
przystojny i koszmarnie bogaty, a co więcej, bogaty w sposób jakby naturalny,
gdyż jego przodkowe spali na pieniądzach już wtedy, gdy przodkowie Scarlett żyli
za głodową pensję nauczycieli i guwernantów. Reinhart był mężczyzną
bezpośrednim, tak bardzo, że ocierało się to o zwykłą bezczelność, wobec czego
po pierwszych kilku minutach znajomości zaproponował młodej Scarlett wspólną
noc, nie przejmując się takimi drobiazgami jak choćby komplementy czy nawet
flirt. W pierwszej chwili chciała mu, oczywiście, obcesowo odmówić, jednakże
cyniczny i racjonalny głos w jej głowie złośliwie zauważył, że jak zwykle
próbuje komplikować proste sprawy, więc finalnie skończyła tego dnia w
apartamencie Reinharta w West Dulwich. Mężczyzna obiecywał jej jedną noc i
dotrzymał słowa, na pożegnanie nie podając nawet numeru telefonu.
Kolejny raz spotkali się pół roku
później i historia powtórzyła się, chociaż tym razem to Scarlett wyszła z
inicjatywą. Kontaktami wymienili się dopiero po czwartym spotkaniu i czwartej
wspólnej, długiej nocy.
Ani on, ani ona nigdy nie
zadzwonili, do chwili, gdy Reinhart poprosił ją o załatwienie swojej przyjaciółce,
miłej czarnoskórej adwokat o imieniu Heidi, miejsca w jej klinice. Scarlett spełniła
prośbę i cisza na linii zaległa do chwili, gdy tym razem ona potrzebowała
pomocy w uzyskaniu dostępu do prywatnych badań któregoś z Brytyjskiej Siatki
Snobów. Po rozwiązaniu tego problemu więcej się już nie kontaktowali, czując do
siebie coś w rodzaju obustronnej milczącej sympatii i prostego pociągu
fizycznego.
Przynajmniej do chwili, gdy szesnastego
czerwca dwa tysiące dziesiątego roku Scarlett odebrała kolejny telefon.
- Kambodża – usłyszała.
Odczekała kilka sekund. Cisza,
tylko lekki szum zakłóceń i monotonny oddech po drugiej stronie odbiornika.
- Słucham? – zapytała więc.
- Kambodża. Taki kraj w
południowo-wschodniej Azji. Kiepska kolej, brak zasięgu na komórce.
To zdecydowanie było dziwne i
lekko niepokojące, ale w zasadzie Chesterfield sam w sobie był dziwny i
niepokojący. Scarlett mogła sobie wyobrazić, jak siedzi w koszuli w palemki,
opierając nogi o blat inkrustowanego dębowego biurka i mruży swoje jadowicie
niebieskie oczy, mrucząc do mikrofonu niezniszczalnej Nokii („iPhony to chłam,
mówię ci”).
- Tak, wiem, Ren. Dzwonisz, bo
chcesz mnie dokształcić w kwestii geografii?
- Hehe, dobre. Zaraz sobie
zapiszę ten dowcip. Bardzo zabawny. Bardzo.
Chwila ciszy. Scarlett pomyślała,
że naprawdę to zapisuje, gdy odezwał się znowu.
- Co myślisz o Kambodży,
Scarlett?
- Trudno powiedzieć, zważywszy na
fakt, że do tej chwili nigdy o niej nie myślałam. – Ta rozmowa była naprawdę
męcząca. Jak w zasadzie wszystko, co miało jakikolwiek związek z Reinhartem.
Nawet jego imię wymawiało się trudno. Ren oparcie wmawiał jej, że jego dziadek
płacił dzieciakom z liceum, aby się z niego nie śmiali z powodu imienia, ale Scarlett
nie wierzyła, od kiedy dowiedziała się, do jakiej snobistycznej szkoły dla
bogaczy uczęszczał jej znajomy. Ona sama chodziła do całkiem niezłego
prywatnego liceum na przedmieściach Nowego Yorku, jednak była to przepaść jak
pomiędzy niebem a ziemią.
Kolejna chwila ciszy.
- Masz wolny czas? – Reinhart najwyraźniej
się nie śpieszył z wytłumaczeniem o co mu w ogóle chodzi.
- Ile?
- Dwa, może trzy miesiące.
To było coś nowego.
- Na Kambodżę? – zapytała Scarlett,
pragnąc wreszcie się dowiedzieć, o co chodzi temu niewydarzonemu brytyjskiemu
arystokracie. To mogło być coś poważnego, ale też równie dobrze mogło chodzić o
kolejną zachciankę zblazowanego burżuja.
- Tak, Scarry. Na Kambodżę. Ze
mną.
- Oświadczasz mi się i chcesz
zwiedzić Azję w ramach podróży poślubnej?
Śmiech. Reinhart śmiał się jak
prezenterzy z programów telewizyjnych, wesoło i dźwięcznie, tak że naprawdę
miło było słuchać tego śmiechu. Być może to było coś w genach, jakby wygrał w
ewolucyjnej ruletce nie tylko urodę, ale też pewnego rodzaju styl, którego nie
da się wyuczyć, jeśli akurat nie posiada się tego daru.
- O, to też sobie zapiszę. Czekaj…
- Kambodża, Ren. Co z nią?
- Czekaj, zapisuję! Nadal
istnieje. I musisz tam ze mną jechać.
Głęboki wdech.
- Dobra, Ren. Wiem, że świetnie
się bawisz, ale możesz powiedzieć mi, czemu mam jechać z tobą do tej pieprzonej
Kambodży?
Niemalże czuła, jak się uśmiecha
do tej swojej starej, przedpotopowej Nokii. A potem jej powiedział.
Cisza na linii trwała równe
piętnaście sekund.
- Ren? Ren?! Jeśli to, co mówisz,
to prawda… Nazwę na twoją część swojego pierworodnego.
Tym razem nie doczekała się
wybuchu śmiechu, za to usłyszała:
- Przysyłam po ciebie
odrzutowiec. Aha, i jeszcze jedno, Scarry…
Boże, jak ona nienawidziła tej
kretyńskiej ksywki.
- Tak?
- To z pierworodnym. Będę
pamiętał.
Cichy trzask zakończonego
połączenia.
***
Nigdy jeszcze nie podróżowała z
naddźwiękową prędkością i zdecydowanie było to ciekawe doświadczenie. Zwłaszcza
biorąc pod uwagę osobę jej pilota.
- Pułkownik Richard Stannis. –
Wysoki, szczupły i żylasty mężczyzna w ewidentnie krojonym na miarę wojskowym
mundurze podał jej rękę, gdy wsiadała na pokład smukłej maszyny o wyglądzie
rzutki do gry w darta. Odrzutowiec miał wymalowaną na boku brytyjską flagę i
wyglądał, jakby właśnie odholowano go z warsztatu, lśniąc w słońcu niczym
srebrny dolar w uchu kominiarza. Scarlett poprawiła olbrzymi kapelusz,
ochraniający jej twarz przed zabójczymi promieniami i podała pułkownikowi rękę.
- Pani jest pewnie tą, którą mój
skurwysyn pracodawca kazał mi zaholować do niego, prawda? – Stannis uśmiechnął
się szeroko, jakby powiedział coś naprawdę zabawnego. Scarlett zorientowała
się, że musi wyglądać naprawdę dziwnie, dopiero wtedy, gdy dodał:
- On wie, że go tak nazywam. Ale
widzę, że pani jest niewinna jako ta nieobsrana łąka, wobec czego spróbuję przystopować
gadanie. Pierwszy raz do Kambodży? Dobra wiadomość – Czerwonych Khmerów już nie
ma. Zła – komary nadal są. Tylko chyba ich czerwone gnidy nie wybiły, kurwy ich
gamratki. Ale pani akurat się nie ma czego obawiać. A teraz pasy… Bagaż
zostawić, nie ma miejsca. I czasu. Nie wiem, z kim się ten blond gówniarz
puścił, aby załatwić nam zgodę na przelot, ale na świecie nie ma tylu
pieniędzy, aby załatwić to tak szybko…
Scarlett poczuła wielką ulgę, gdy
nałożyła na głowę ochronny kask. Nie miała w życiu do czynienia z wojskowymi, a
filmy, które oglądała, nie pokazywały ogromu zjawiska. W tym momencie naprawdę
cieszyła się, że podróż z prędkością naddźwiękową nie daje możliwości odbycia
towarzyskiej pogawędki.
Reinhart czekał na nią na swoim
prywatnym lotnisku w Londynie, z ochronnymi nausznikami szczelnie utulającymi
skronie, a podmuch powietrza z silników rozwiewał jego jasne włosy. Był ubrany
w czarny garnitur, a lewą ręką przytrzymywał dwie walizki.
- Nosisz ósemkę, prawda? – spytał
zamiast powitania. – Poleciłem Stacy kupić ci garderobę odpowiednią do klimatu
równikowego. Ale bieliznę sam wybierałem.
- Ja też się cieszę, że cię
widzę, Ren – mruknęła Scarlett, obejmując go trochę sztywno – w kabinie
Wielkiej Rzutki nie było gdzie rozprostować rąk. Pachniał jak zawsze, wodą
kolońską za kilkanaście tysięcy dolarów. Ciekawe, czy nadal upiera się, że
kupuję ją tylko dlatego, że podoba mu się butelka. – Więc Kambodża, tak?
- Kambodża – powtórzył Reinhart,
biorąc Scarlett pod ramię. – Dokładnie pięćdziesiąt kilometrów od Phnom Penh.
Amerykański ośrodek badawczy, otoczony poligonem, dla odmiany unijnym. Spokojna
okolica. Wiem, że byłaś trzy tygodnie temu w Liberii, raczej masz więc
szczepienia na żółtą febrę… W zasadzie, możemy ruszać natychmiast.
- Ren… - jęknęła Scarlett, gdy
elegancko wziął ją pod ramię, prowadząc w stronę hangaru. Nie patrzył nawet na
nią, wzrok miał utkwiony w jakimś nieokreślonym punkcie przestrzeni. – Po co
ten pośpiech. Znaczy, słyszałam, co mówiłeś, ale mimo wszystko…
Przystanął.
- Takie rzeczy się rozchodzą. A
to nie teren Korony, wujek Sam też nie ma możliwości wtrącić się do gry, ale
pomimo, że to koniec świata, to się rozejdzie. Szybko. Wobec czego – to ważne –
musimy znaleźć się w Kambodży w ciągu najbliższych kilku godzin. I być tam
przed innymi. Wiem, że masz swoje zasady…
Scarlett spojrzała na niego z
zaskoczeniem.
- Informatorów można opłacić. W
każdym razie, ty masz kręgosłup moralny, trochę skoliotyczny i chwiejny, bo z
każdym genialnym naukowcem jest coś nie tak, ale podobno jesteś godna zaufania.
To mi wystarczy.
To była dziwna przemowa. Nie
tylko dziwna jak na Rena – w jego przypadku nic nie było dostatecznie dziwne –
jednak niepokojąca w ogólnym, szerokim sensie tego słowa. Zostawiała furtkę do
wielu pytań. Scarlett nagle stanęła, przytrzymując swojego towarzysza mocno za
przedramię. Spojrzał na nią, nie wydawał się jednak zbytnio zaskoczony, czy
zniecierpliwiony.
- Ren – zaakcentowała Scarlett
dobitnie. – Czy jest coś, o czym mi nie powiedziałeś?
- Nie bądź głupia… Oczywiście, że
jest.
***
Stannis, ku wielkiemu żalowi
Scarlett, ponownie został ich pilotem. Tym razem jednak ich samolot bardziej
przypominał normalny wehikuł pasażerski, niż ścigacza z Gwiezdnych Wojen.
Oznaczało to, że może podróżowali wolniej, ale za to mieli do dyspozycji
wygodne siedzenia i barek. Turbulencje sprawiały jednak, że był problem z napiciem
się czegokolwiek, co nie było podane w szczelnie zamkniętej butelce ze
smoczkiem.
Rena bynajmniej to nie zraziło.
- Co powiesz na soupe de chat? –
zapytał, uśmiechając się zawadiacko, a Scarlett westchnęła.
- To oznacza po francusku „zupę z
kota”, Ren.
- Kobiety zwykle są zachwycone
propozycją. Oczywiście, pominąwszy Francuzki. Masz francuskie korzenie?
Kolejna turbulencja sprawiła, że
Scarlett podskoczyła na swoim fotelu, pomimo zapiętych pasów. Nie miała
pojęcia, jak Ren może w tych warunkach jeść cokolwiek.
- Mój dziadek pochodził z
Kolonii, możesz to uznać za coś w rodzaju Francji. A teraz, proszę, powtórz mi
wszystko, dodając te kawałki, które pominąłeś.
- Nie dałaś mi się przywitać –
odparł Ren z urazą, pochylając się i całując ją. Musiał się nieźle wysilić, aby
odciągnąć pasy na tyle, aby mu się to udało, ale mimo tego pocałunek był mocny
i głęboki. Kolejna turbulencja odrzuciła go jednak z powrotem, a Scarlett wcale
nie wyglądała, jakby można ją było przekupić pieszczotami.
- Kambodża – powiedziała po
prostu, krzyżując ręce na piersi.
- No dobrze, Kambodża. Powtórka z
historii. Trzydzieści pięć lat temu niezbyt miły typ o ksywie Pol Pot uroił
sobie idealne państwo stworzone z bezwolnych analfabetów. Pozabijał więc
wszystkich, którzy się do czegoś nadawali – niezależnie od tego, czy chodziło o
inteligencję, czy o mutantów – resztę powysiedlał, poczym jego rząd upadł,
zostawiając spustoszony kraj i półtora wietnamskiego czołgu na metr kwadratowy.
Teraz jest mniej czołgów, ale całość nadal się nie podźwignęła.
Scarlett kiwnęła głową, prosząc
gestem, aby przeszedł dalej.
- Zostali więc zwykli,
niewykształceni ludzi. W Kambodży praktycznie nie ma imigracji, bo nikt nie
jest tak głupi, aby tam emigrować, jedyny przepływ genów stanowią stęsknieni za
kobietami żołnierze na misjach… Kambodża powinna być miejsce praktycznie bez
mutantów. Ale tak nie jest. Mutanci stanowią tam niemalże dziesięć procent społeczeństwa.
Dziesięć procent. W Ameryce
mutantem była jedna osoba na pięćset, nawet jeśli doliczyć do statystyk wszystkich
tych, którzy, tak jak Scarlett, ukrywali swoje moce. Owszem, było o nich
głośno, ale technicznie było ich mniej od gejów i katolików. Dziesięć procent
ludzi w kraju to olbrzymia liczba. A jeśli dodać do tego fakt, że zaledwie
pokolenie temu nie było ich praktycznie wcale…
- I żeby tylko chodziło o
ludzi - kontynuował Ren. – Zwierzęta.
Rośliny. Jakby ewolucja napompowała się kawą i naćpała LSD.
- I nikt tego nie zauważył?
- To Kambodża, Scarry. Nikt nie
prowadzi takich statystyk, nawet dane wojskowe z tego regionu są pobieżne i
niekompletne. Ta ziemia nikogo nie interesuje. Wyszperałem te informacje z
papierów jakiegoś zaopatrzeniowca, który nie miał pojęcia, co się nie zgadza.
Nikt się tym nie zainteresuje, wierz mi, bo czym miałby? „W Kambodży są mutanci”,
naprawdę, wielkie odkrycie. Słuchaj, nie mam pojęcia, o co tu chodzi, ale
bardzo chcę się dowiedzieć. Uprzedzając pytania: z ciekawości. Ty jesteś
genetykiem, ja ładnie wyglądam, poradzimy sobie.
To był prawdopodobnie koniec
przemowy. Scarlett potrzebowała kilkunastu sekund, aby ją przetrawić. Czuła
pewnego rodzaju podniecenie, jakie odczuwa chyba każdy naukowiec, stając przed
dziwnym i niewytłumaczalnym zjawiskiem, które mogło być kolejną fascynującą zagadką
do rozwiązania. Przyszło jej jednak do głowy, że to może być równie dobrze
pułapka.
Reinhartowi udało się jakimś
cudem otworzyć wino i nalać je do kieliszków. Uśmiechnął się lekko, podając jej
jeden z nich, a Scarlett odwzajemniła uśmiech.
- Mówiłeś, że musimy się
śpieszyć, a teraz tłumaczysz mi, że i tak nikt się tym nie zainteresuje?
- Gdybyś nie wyruszyła
natychmiast, nie zdążylibyśmy przed zachodem słońca, a tak się składa, że nie
miałem zajęcia na dzisiejszą noc. Rozumiem, że teraz mam?
Kolejny ciężki oddech.
- Tak, Ren. Kiedyś na pewno cię
zabiję, ale tak, masz.
.
***
Posłowie
To pierwsza część pierwszego
opowiadania z cyklu retrospekcyjnego, który zamierzam napisać. Całość będzie
czasami czymś w rodzaju „dookoła świata”, a czasami castingiem na najbardziej
wkurzającą postać.
Chesterfield
technicznie nie jest nazwiskiem, tylko tytułem odnoszącym się do posiadłości.
No i oczywiście, marką papierosów. Nazwiska i nazwy własne jednak ewoluują,
wobec czego został lord Reinhart Valtaire Chesterfield. W pierwszej wersji miał
mieć na imię Calvert, ale nie mogłam aż tak skrzywdzić bohatera.
To opowiadanie będzie
mieć dwie lub trzy części. Jak widać, ma coś w rodzaju fabuły, co w przypadku
moich opowiadań jest niezwykłe.
[No, nie powiem, żeby mi się nie podobało. Komentuję jako pierwsza, z bólem, bo sama zaglądam rzadko, a aktywność spada... No cóż, skupmy się na opowiadaniu. Musiało być dosyć dobre, skoro odciągnęło mnie od nauki, którą pragnę mieć z głowy już na wstępie. Gorąc za oknem dodaje klimatu do rozmyślania nad Kambodżą. Podoba mi się, tyle powiem, na więcej teraz mnie nie stać. Literówkę jedną zauważyłam, "miejsce" zamiast "miejscem", ale nie pamiętam gdzie i ja sama mogłam coś źle przeczytać. Mam nadzieję, że kolejne części będzie czytało się równie przyjemnie.]
OdpowiedzUsuń[Prawda, cisza zapadła, mnie też jest z tego powodu żal :(]
Usuń[ Jako, że są małe szanse, żeby tego bloga odwiedzała moja nauczycielka od wiedzy o społeczeństwie, uczciwie się przyznam, że opowiadanie przeczytałam właśnie na jej lekcji. I zdecydowanie był to najlepszy WOS w tym roku. Nie powiem, że opowiadanie wyszło wybitnie i należy oddawać mu cześć, ale, no kurnać, jestem o nie zazdrosna. Niekoniecznie dlatego, że wywołało we mnie ciężki do zatrzymania strumień informacji o Kambodży (skutki uczenia się geografii). Tekst wywarł na mnie ogromne wrażenie i nie wiem jeszcze, jak dużą rolę odegrała moja zeszłoroczna mania czytania książek Robina Cooka.
OdpowiedzUsuńMówiąc możliwie najjaśniej: ja chcę więcej! I idę odpisać na wątek, bo mnie skutecznie zmobilizowałaś.]
[Dzięki wielkie, muszę przyznać, że to jedyne opowiadanie, jakie napisałam w ciągu ostatnich miesięcy, a z którego jestem niemalże w pełni zadowolona.
UsuńA Cooka nigdy nie czytałam - mam jedną jego książkę, doczytałam do bodajże drugiego rozdziału...
Cóż, mam nadzieję, że nie powypisywałam głupot - najbliżej Kambodży byłam podczas wycieczki na granicę polsko-słowacką...]
[Opierniczam się na urlopie, jak to każdy ma w zwyczaju raz na jakiś czas, a tu patrzę i widzę nową notkę :) No więc - ja osobiście, jak już zaznaczyłam, jestem wierną i oddaną fanką Twoich eksperymentów - a tu BUM i fabuła XD Szczerze? Wynika to z mojego przyzwyczajenia, ale notki typu przemyślenia w wykonaniu Scarlett bardziej do mnie trafiają. To u mnie zwyczajowa przypadłość - mam naturę stricte filozoficzną i to właśnie wielbię ponad wszystko ;)
OdpowiedzUsuńW każdym bądź razie, notka nadal wpada w moje gusta. Czyta się lekko, bez zakłóceń, chociaż nie jest to styl typu "o, przelecę sobie wzrokiem co trzecie słowo i może coś zrozumiem" - i bardzo dobrze. Zazdroszczę Ci tego...
Tak a propos imienia Calvert, zastanawiam się, jak Scarlett (Scarry... Scary do niej pasuje xD) by je zdrobniła... Cal?
Pour l'amour de dieu - że tak to określę - dobrze zrobiłaś z wyborem tych imion]
[A ja tak byłam dumna z tego opowiadania, a Ty tu, że lepsze są wynurzenia. Normalnie kiedyś się w sobie zamknę...
UsuńI tak, Calvert skraca się na Cal. Ale jak mówiłam - nie jestem aż tak okrutna wobec swoich bohaterów...]
[Przy wynurzeniach jestem tak bezstronna jak drapieżnik wybierający pomiędzy antylopą a eukaliptu... co mnie wzięło na głupie porównania znowu? -.- Nie rozumiem się.
UsuńI bardzo dobrze, że zmieniłaś. To byłoby jak nazwanie pierworodnego... nie wiem, Bożydar ;)(strzeliłam, nie bić)]
[Odczep się od Bożydara, to fajne imię!]
Usuń[Czy ja się czepiam? Mścisław brzmi lepiej, o.]
Usuń