9.11.2012

Dream on honey...



Było, minęło – ulubione określenie Bobbi na temat życia, jakie niegdyś wiodła. Ilekroć ktoś stara się zmusić ją do infantylnych wycieczek w różowe lata osiemdziesiąte, przekracza cienką barierę własnego instynktu samozachowawczego, wstępując na bardzo kruchy lód. Ona nie wspomina. Ona po prostu tego nie lubi. Przeszłość to przeszłość, nic jej już nie zmieni. Ukształtowała swe życie poprzez liczne błędy, jak też zarówno szczęśliwe zbiegi okoliczności. Stara się niczego nie żałować, choć gdyby znalazł się śmiałek na tyle odważny, aby zaproponować jej podróż w czasie, do dnia, gdy z kochanej córeczki tatusia przeobraziła się w siejącą wokół siebie spustoszenie osobę przeklętą pocałunkiem Almanzora…kto wie…?

Śródziemnomorski klimat wybrzeża nigdy jej nie służył. Zawsze marzyła o przeprowadzce do zimnych krajów – choćby do takiej Finlandii lub Norwegii, o. Wyobrażacie sobie te cudowne wieczory spędzane przed płonącym kominkiem, ze stopami owiniętymi w puchowy koc, z kubkiem kakao w dłoniach i kalorycznymi piankami na dokładkę? O nie, Bobbi tak łatwo z tego nie zrezygnuje. Nawet, jeśli teraz całe jej życie kręci się wokół Nowego Jorku, to po przejściu na emeryturę nikt nie zabroni jej wyemigrować na wschód, do Europy. Naturalnie, zakładając, iż dożyje do tak późnej starości. Praca z pewnością jej tego nie ułatwia, aczkolwiek służba dla t a r c z y była całkowicie samodzielną a także przemyślaną (czyt. ONA lubi sobie tak powtarzać) decyzją. Nim otrzymała licencję na zabijanie, a wraz z nią kryptonim Mockingbird, wiele lat spędziła na salach gimnastycznych, szlifując umiejętności akrobatyczne. Dzieckiem będąc marzyła o karierze olimpijskiej, śniąc o drążkach, przewrotach w tył oraz fikołkach z półobrotu. Ale pewnego, wiosennego poranka wszelkie marzenia legły w gruzach, zmuszając ją do przekalibrowania swych planów o sto osiemdziesiąt stopni. 13 kwietnia, roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego. Co tak naprawdę wtedy zaszło wie jedynie ona, choć po spożyciu zatrważającej dawki swego ukochanego, czerwonego wina zdarza jej się przebąkiwać o masakrze w barze szybkiej obsługi Sunday Inn, o zwiędłych orchideach na zszarzałym nagrobku i współczujących spojrzeniach swych niegdysiejszych, zdecydowanie zbyt przewrażliwionych sąsiadów, których wiadomość o tragicznej śmierci głowy rodziny Morse’ów niezmiernie poruszyła.

Dla piętnastoletniej Bobbi świat legł w gruzach. Akrobatyka przestała ją cieszyć, a widok pustej sali gimnastycznej wywoływał bolesne ataki paniki oraz niebywałej duszności. Cisza aż dzwoniła w uszach. Bez gromkiego barytonu Daniela, niegdyś rozbrzmiewającego w każdym zakamarku hali, treningi przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Kwestią czasu było ich zupełne porzucenie. Na szczęście nie na długo. Początkową frustrację wyładowywała z nosem utkwionym w różnorakich książkach, aby choć na chwilę oderwać myśli od płaczącej po kątach matki oraz starszego brata, który notorycznie zapominał drogi powrotnej do domu, znikając to na dwa, czasem i na pięć dni. Ale to dopiero wybór studiów okazał się być prawdziwym zbawieniem – znienawidzona biologia ukazała się w zupełnie nowym, pozytywnym świetle. Wyjechała do Atlanty, podjęła się nauki Biologii Molekularnej, Mikrobiologii oraz Genetyki, w między czasie zarabiając na siebie, jako laboratorantka w miejscowej Klinice Chorób Zakaźnych. A co najważniejsze, wróciła do sportu – po długiej przerwie znów zawitała na salę gimnastyczną, tym razem dojrzalsza oraz bez jakiejkolwiek zbędnej presji.

Jakim cudem wylądowała w S.H.I.E.L.D’s? Rok przed ukończeniem studiów oraz uzyskaniem tytułu Doktora, niejaka Wilma Calvin, uczona zaliczana w poczet naukowców  t a r c z y, zwerbowała ją oraz paru innych wybitnych szczęściarzy do pracy nad najnowszym projektem organizacji, Super Soldier Serum. Od momentu poznania Fury’ego wiedziała, iż chcąc nie chcąc wplątała się w nie byle jaką odpowiedzialność. O dziwo nadal twierdzi, iż nie żałuje decyzji o przystąpieniu do organizacji na pełen etat. Wreszcie odnalazła tu wystarczająco ambitne projekty, w których zaangażowanie się dało jej mnóstwo satysfakcji. Nie wspominając już o niezwykłych towarzyszach, jakich miała szansę spotkać, a nawet jednego z nich poznać o wiele bliżej.

Jednak to wszystko ma już za sobą. Kim jest dzisiaj? Nadal pracuje na zlecenie Fury’ego – w związku z niedawno otrzymanym zadaniem przeprowadziła się do Nowego Jorku, aby być bliżej rodzimych struktur organizacji. Zwyczajowo wtyka nos w nieswoje sprawy, bluźni na panoszących się po swym sterylnym laboratorium praktykantów, raz w tygodniu biega na wykłady na CU, wybiera odcień kafelków w łazience, zastanawiając się nad remontem kuchni, aby rozjaśnić nieco ten przyduży, zakupiony przez nią w pośpiechu dom na przedmieściach dynamicznego Jabłka. Żyje jak każdy normalny człowiek – może jedynie z paroma, drobnymi wyjątkami. Jej sąsiedzi z pewnością nie podejrzewają, iż sypia z bronią palną pod poduszką, w jej lodówce chłodzą się probówki z eksperymentalnym serum jonizującym a gdy znika na parę dni wcale nie wybiera się w odwiedziny do matki, tylko ugania się za szalonymi wytworami ludzkiej/nieludzkiej mutacji, wypełniając odgórne rozkazy t a r c z y. W tygodniu Biolożka, w weekendy i od święta zbawicielka świata. Nie łatwo za nią nadążyć, żyje w biegu. Niemniej jednak, nie wyobraża sobie dalszego egzystowania bez rozkosznego smaku słodkiej adrenaliny.

SKRÓT, RELACJE, DZIENNIK…
________________________

Pierwsze koty za płoty, jak to mówią. Witam wszystkich serdecznie.
Zapraszam do wspólnych wątków. Bobbi nie gryzie.

41 komentarzy:

  1. [Ło rany! Jaka cudowna Bobbi! Teraz już mogę umierać... Nie, nie mogę. Jeszcze wątek. Prawda, że wątek?]

    OdpowiedzUsuń
  2. [Dzień dobry! Rzeczywiście od razu widać, że dobra karta i porządna postać!]

    OdpowiedzUsuń
  3. [ Zgadzam się w zupełności - cudownie. Nigdy nie zagłębiałam się w historię Mockingbird, ale teraz widzę, że bardzo tą postać lubię.
    Przystajesz na wątek? ]

    OdpowiedzUsuń
  4. [Aż się uśmiechnęłam, chociaż niesłusznie, przecież nie ja ją wykreowałam. Od zawsze miałam mieszane uczucia co do Barbary, ale to w myśl zasady "genialna postać zawsze będzie Cię dręczyć". Podoba mi się pomysł wątku, szczególnie, że obie panie łączy jeden mężczyzna, z którym obie były dosyć blisko...]

    OdpowiedzUsuń
  5. Jesień co roku była równie paskudna i od dawna Clint nie łudził się, że tym razem może być lepiej. I zgodnie z jego przewidywaniami - nigdy nie było. Ale zazwyczaj nie było też gorzej. O ile dzień w dzień nie padało, co w połowie listopada stawało się praktycznie nieuniknione. Istniało nikłe prawdopodobieństwo, że cała ta niechęć mężczyzny do pory roku zaczynającej się na "j" a kończącej na "esień" była spowodowana urodzinami. Mało kto lubił, jak się mu przypomniało o upływającym czasie. Zwłaszcza, jeśli człowiek żyje w otoczeniu bogów i super żołnierzy, których wiek datuje się w setkach i tysiącach lat, a na oko dałabyś im trzydzieści.
    Chociaż w gruncie rzeczy bardziej możliwe, że to wszystko powodowała meteopatia. Jesienią pogoda szczególnie nie dopisywała i Hawkeye czuł się szczególnie paskudnie. Co znaczyło, że chętnie zabierał się za każde wolne zadanie, jakie pojawiło się na horyzoncie. A to konkretne zadanie Fury podał mu praktycznie na tacy. Sympatyczna wyprawa do opuszczonego laboratorium, do którego na razie nikt z agentów nie odważył się wejść. Czy może być piękniej?
    Cóż, na pewno może być znacznie gorzej. Clay Quartermain zmusił helikopter do zawiśnięcia w powietrzu, a Clint zeskoczył ze sznurowej drabinki. Ledwo stanął pewnie na ziemi i rozejrzał się dookoła, kiedy dostrzegł dwie istotne rzeczy. Po pierwsze: laboratorium było podziemnym kompleksem na terenie parku Yellowstone. Po drugie: nie był tu sam.
    - Morse, potrzebujesz podwózki? Quartermain może być tutaj za dwie minuty i bezpiecznie odwiezie cię do twojego domku na krańcu świata - powiedział, nawet na nią nie patrząc. Skupił się na obserwowaniu okolic wejścia. Ziemię oplatało sporo śladów stóp, jednak bez wątpienia wszystkie należały do agentów, którzy dokonali odkrycia.

    OdpowiedzUsuń
  6. [ Powiedzmy, że wszyscy zachwycają się wizerunkiem, pomijając kartę, co jest w moim przypadku standardowe. Ale nie wysiliłam się, więc też się nie dziwię.
    Jeśli zaś chodzi o sam wątek, trzeba by się zastanowić nad ich relacją. Jeśli nie masz pomysłu, to zaraz się będę zastanawiać, tylko ogarnę... Otoczenie. ]

    OdpowiedzUsuń
  7. [O tak, ta relacja zdecydowanie nie skupia się tylko wokół Clinta, ale także pracy i pewnie niejednokrotnych wspólnych działań. Jestem wypruta z siły do myślenia przez projekt z informatyki, którego totalnie nie rozumiem i nie potrafię zrobić, więc z kombinowaniem nad relacją będzie ciężko. Na pewno nie będą się uwielbiać, ale też nie chcę przysparzać Wdowie kolejnego wroga. Chociaż... Zobaczymy. ;]

    OdpowiedzUsuń
  8. [Genialnie ujęte, genialnie! Teraz pozostaje nam tylko stworzyć jakiś watek. Zaczęłabym nad czymś się zastanawiać, ale chyba nie dam rady. Więc możemy się umówić, że ja za to zacznę, o. Pasuje?]

    OdpowiedzUsuń
  9. [Biedni terroryści, już widzę ich miny. Ale w porządku, dziękuję za pomysł, coś sklecę jutro.]

    OdpowiedzUsuń
  10. Zabawne, jak niektórzy ludzie się nie zmieniają. Clint dałby głowę, że gdyby ta sytuacja wydarzyła się pięć lat temu na ich pierwszej misji, wyglądałaby tak samo. I tak samo wyglądałaby cztery lata temu, gdy byli małżeństwem. Chociaż może wtedy bardziej niż zwykle wykazywaliby zapędy do wsadzenia sobie wzajemnie ostrego narzędzia w miękką część ciała.
    Chociaż... Nie, to jednak nie było zabawne. To było tragiczne. Mógł pracować z każdym. Tylko nie z własną byłą żoną. Najwidoczniej jednak dla przełożonych nie miało to najmniejszego znaczenia. Zupełnie, jakby dla nich agenci mieli wyłącznie funkcję "bezwzględne wykonywanie zadań". Wbrew pozorom nawet Clint czasami nie chciał robić tego, co mu kazano. Zwłaszcza, jeśli miał to robić z Bobbi. Zabawne, jak takie głupoty działają na człowieka dwa lata po tym, jak doszedł do wniosku, że to go w już w życiu nie obejdzie.
    - Profesjonalistkę? - prychnął poprawiając kołczan na plecach. Pewnie i tak nie będzie do niczego strzelał, jednak znacznie lepiej pracuje się wtedy, gdy można w każdej chwili chwycić za niezawodną broń. - Będę musiał pilnować, żebyś w międzyczasie nie wpadała do wulkanu, do którego stąd mamy pięć kilometrów...
    Nie uśmiechała mu się praca w podziemiach. Nie, żeby się bał ciemności. Albo tego, że tony ziemi zwalą mu się na głowę. Jechał metrem w Singapurze i przeżył. Już nic nie miało prawda zwalić mu się na głowę. Jednak w podziemiach ciężko się bronić, w każdym razie jemu. Mało wysokich punktów. Zasadniczo nie ma tam żadnych wysokich punktów. Zawsze mogło być gorzej. Na liście trzech miejsc, w których najgorzej walczyć nie było podziemi. Był za to samochód, budka telefoniczna i winda. W windzie i samochodzie już do niego strzelali. Jeszcze nigdy w budce telefonicznej, ale czasami miał wrażenie, że ktoś tylko czeka na okazję, aż Clint wejdzie do najbliższej budki telefonicznej.
    - Jak coś mnie tam zeżre, powiedz Fury'emu, że nigdy go nie lubiłem. - Potrząsnął głową, jakby chciał w ten sposób odpędzić od siebie jakąś wyjątkowo natrętną myśl i ostrożnie zszedł w dół. Wejście przed nimi zostało zrobione niedawno, bo brakowało schodów. Jedynie dziura w ziemi. Jednak wbrew wskazującym na obawę słowom, ułożenie ciała mężczyzny wskazywało na całkowity spokój. Miał luźno opuszczone ramiona. Początkowo w jednej dłoni trzymał latarkę, jednak w połowie drogi (jak tu głęboko!) potrzebował obu rąk do podpierania się, więc złapał latarkę zębami. W zasadzie mógłby po prostu puścić się ściany, ale akurat ten kostium miał jeszcze czysty.
    - Chodź, Morse! - zawołał z dna. - Tutaj jest impreza całkowicie w twoim stylu.

    OdpowiedzUsuń
  11. [ Nie ma sprawy. Sama go uwielbiam, w końcu inaczej jego zdjęcie nie znalazłoby się w karcie.
    Jeśli zaś chodzi o samo powiązanie czy wątek, jeszcze nic nie mam, ale to tylko kwestia czasu.
    Przede wszystkim: oboje są agentami Tarczy, więc jest duże prawdopodobieństwo, że już się znają. Mogą się lubić, nie lubić, ewentualnie mijać, kiwając tylko kulturalnie głową na przywitanie. Wybór pozostawiam Tobie, jednak raczej odrzuciłabym drugą możliwość.
    Kwestia spotkania: pewnie najprościej byłoby wysłać ich na jakąś wspólną misję, jednak równie dobrze mogliby spotkać się gdzieś w CBER, gdzie Jack standardowo pojawiłby się w celu przekazania jakichś ważnych informacji/poinformowania o najnowszych wynikach badań/odebrania ich/przedyskutowania kwestii najnowszego odkrycia.
    Może jednak masz jakieś genialne pomysły? ]

    OdpowiedzUsuń
  12. [ Świetny pomysł. Naprawdę.
    Zacząć, czy masz ochotę? ]

    OdpowiedzUsuń
  13. [Faktycznie, skoro mają taki talent do bluzgania na wszystko to rzeczywiście można by od tego zacząć. Nerwowy początek, tj. wiadomo, że skoro tak reagują, to mogli by akurat być w tym samym miejscu i mogłaby ich coś bardzo zdenerwować. Na, a serio nie mam pomysłów.]

    OdpowiedzUsuń
  14. Miał dość.
    Był zdecydowanie skłonny powiedzieć, że ma dość, a nie był wcale zwolennikiem użalania się nad sobą. Nie chodziło tu nawet o nieprzespane noce - wcześniej też nie sypiał, przemierzając piechotą ulice Nowego Jorku, spędzając czas w kasynach czy wykonując bardziej skomplikowane misje.
    Chodziło o uczucie frustracji, rozszarpującą go wściekłość i podejrzliwe spojrzenia współpracowników, obawiających się jego zachowania. Nie miał pojęcia, co się z nim dzieje, dlaczego się dzieje i, przede wszystkim, po co. Nie wiedział, czy da się to opanować, czy ma to związek z mutacją i czy kiedykolwiek minie.
    Chodziło o wybuchające płomieniem przedmioty wokół niego, o dziwne, a czasem i przerażające sny i brak możliwości dania upustu emocjom. O zupełny brak umiejętności powiedzenia czegoś miłego, chociażby uśmiechnięcia się do przyjaciela. O wciąż zaciśnięte pięści - jedyną blokadę oddzielającą go od spalenia miasta.
    Noce spędzał teraz przed komputerem, wypijając kawę za kawą. Zajmował się planowaniem misji, które teraz zlecali mu znacznie rzadziej, przetrzepywaniem internetu w poszukiwaniu jakichkolwiek rozwiązań, czy nawet czytaniu bzdurnych artykułów o najnowszym wyczynie superbohaterów i nadchodzących premierach filmowych.
    Czytał już o medytacji, jodze, akupunkturze i podejrzanych zabiegach relaksacyjnych. Nie był jednak człowiekiem skłonnym bawić się w takie rzeczy.
    Chwytał się właściwie wszystkiego, by tylko nie zasnąć, a następnego dnia udawać, że nic się nie dzieje. Kiedy tylko zdarzyło mu się przymknąć oczy, miał wrażenie, że siedzi w cudzym ciele, widzi cudzymi oczami i odczuwa cudze emocje. Gdyby działo się to w innych okolicznościach, zapewne uznałby taką umiejętność za przydatną. Teraz jednak nie chciał nawet myśleć, że wejście do cudzej głowy może być możliwe od tak, na zawołanie.
    I nie przypominało to wcale telepatii. Było to odczucie zupełnie innego pokroju.

    W ciągu dnia starał się zachowywać normalnie, choć nie wychodził z inicjatywą rozmowy, jak bywało to wcześniej.
    Miewał czasem chwile, kiedy sprawiał wrażenie zwyczajnie przemęczonego, a przyjaciele widzieli w nim dawnego, wspaniałego człowieka.
    Najbardziej bał się, że zrazi do siebie ludzi. Był osobnikiem, który nie obawiał się niczego poza strachem w czystej postaci i samotności. Może i dlatego ukrywał się za wściekłością, która nie powodowała nic poza płomieniami, które od czasu do czasu połykały jakiś przedmiot.

    Kiedy po raz setny usłyszał jakąś uwagę na temat tego, że powinien iść do lekarza, bo nie wygląda najlepiej, był bliski wybuchu, jednak szybko pohamował się, podnosząc wzrok i zauważając obserwujące go, jedno oko Nick'a Fury'ego. Został wysłany na badania do CBER, z informacją, że pomoże mu tam ktoś znajomy i że z pewnością rozwiąże się jego problem. Poza tym, usłyszał, że wszyscy mają go już serdecznie dość. Tą uwagę akurat zupełnie zignorował. Zdążył się przyzwyczaić.

    Wchodząc do budynku instytucji zastanawiał się, co właściwie z nim zrobią. Od razu zauważył jednak Barbarę Morse i zrozumiał, że nie wie, czy powinien się uspokoić, czy wręcz przeciwnie.

    OdpowiedzUsuń
  15. Fury przeprowadzał jakiś test albo robił wszystko, żeby zniechęcić Clinta do pracy. Takiego przekonania nabrał już po wypadzie do Mozambiku. Kraj bardzo ładny, bardzo kolorowy, gwarantujący niesamowite doznania wzrokowe, jednak przy głębszym zwiedzaniu raczej niezbyt przyjazny turystom. A już na pewno nie takim turystom, których bardziej od rzadkiego gatunku małp interesuje stara baza Tarczy. Zaś w następnej chwili obrona własnego życia przed zwierzęcymi mutantami. Nie, Clint stanowczo nie wywiózł stamtąd dobrych wrażeń. Nie wywiózł też malarii, z czego był zdecydowanie bardziej zadowolony. Żeby było śmieszniej, przez półtora tygodnia regularnie odwiedzał go Coulson, który pod pozorem sprawdzania, czy głęboka rana Bartona się goi, próbował przekonać Clinta, że zabicie Nicka byłoby naprawdę złym pomysłem. Gdyby sytuacja się powtórzyła po tej misji, Hawkeye nie czekałby na Coulsona, tylko przebił Nickowi czaszkę dokładnie między oczami przy pierwszym spotkaniu.
    Zawsze go fascynowało to, jak Fury radzi sobie z taką ilością nienawiści.
    Clint nie skręciłby sobie karku nawet poślizgnąwszy się na skórce od banana leżącej na oblodzonych schodach. Miał za duże szczęście na taką śmierć. Przypadek najwyraźniej nie był w stanie zabić kogoś, kto jako dziecko spełnił marzenie każdego dziesięcioletniego chłopca: uciekł i przyłączył się do cyrku. No właśnie, był cyrkowcem. A po latach spektakli, które jedynie budżetem ustępowały tym z Cirque du Solei... Sami zresztą widzicie. Zresztą nie wierzył, żeby Bobbi chciała się go naprawdę pozbyć. Do dzisiaj doskonale pamiętał ich pierwszą misję i jej następstwa. Nic nie byłoby w stanie zmusić go do zmiany wspomnień. Wtedy przy szpitalnym łóżku siedziała Mockingbird, niezależnie od tego, ile razy potem wyparła się tamtych wydarzeń.
    - Tutaj jest za dużo szkła - odparł, wchodząc na wykładaną płytkami podłogę laboratorium. Czasami nie uznawał zasady "panie przodem". Mimo wszystko nie podobała mu się perspektywa, że w razie czego to Bobbi miałaby ucierpieć pierwsza. A on... był już nieco przyzwyczajony. No i na pewno miał więcej siły. W razie czego zdąży odepchnąć to, co mogło zostać w tej norze.
    - No i pachnie spirytusem z próbek. Zdecydowanie jesteśmy u ciebie. Chyba, że mam przypominać, kto zabrał całą kolekcję szkła, jaką mieliśmy w domu. Nie wspominając już o domu...
    Nigdy nie potrafił zrozumieć, na co Barbarze było tyle kieliszków. Zwłaszcza, że pewnie i tak używała tylko tych do wina. I może raz do roku kieliszków do szampana. Jemu zostały szklanki z rżniętego szkła. Były tak samo dobre do picia wody, coli i whiskey. Używałby ich jeszcze do herbaty, ale po tym, jak jedna pękła od gorącej wody, nie powtarzał eksperymentu.
    Bez namysłu nacisnął włącznik światła. Podziemne laboratorium okazało się znacznie większe niż podejrzewał. Co oznaczało, że znacznie więcej czasu spędzi tutaj ze swoją byłą żoną. Cudownie. Zajrzał za jedne z kilku drzwi.
    - Morse, tam jest coś, co ci się spodoba - oznajmił, zaciskając na chwilę powieki. Widział naprawdę mnóstwo paskudnych rzeczy i tylko nieliczne przyprawiały go o dreszcze. To zaliczało się do ścisłej czołówki rzeczy, których nie chce się zobaczyć u swojego najbliższego przyjaciela.
    Jednak nie wszystko w tym laboratorium było sztuczne albo gnijące. W pomieszczeniu obok głównego znajdowały się cztery olbrzymie wybiegi dla małp. Jedna z nich musiała niedawno mieć dzieci, które teraz radośnie rozkładały się przy tylnej ścianie. Inne małpy trzymały się od trupków z daleka. Już na pierwszy rzut oka dało się w nich rozpoznać zagrożony gatunek bonobo.

    OdpowiedzUsuń
  16. Nowy Jork nie był spokojnym miastem, a tym bardziej bezpiecznym. Tutaj najlepiej mieć oczy dookoła głowy, choć niektórym dobrze się żyło z nieświadomością, że gdzieś w pobliżu są ludzi nieprzychylni i nieprzyjaźni dla otoczenia. W ostatnich dniach doszło do dwóch groźnych wybuchów w biały dzień, gdy ludzi jest najwięcej. 320 osób poszkodowanych, nie żyje 120 osób. Głos wydostawał się z głośników radia, które stało w korytarzu kamienicy, a przy nim siedział zawsze ten sam pomarszczony staruszek. Frank podniósł na niego wzrok, ciągle wyglądał tak samo - obojętnie.
    Sprawiedliwość ma różne oblicza. I dziś miała ona wyglądać jak Frank, ubrana na czarno i bezlitosna. Nie potrafił zrozumieć jak można zabijać niewinnych ludzi, jak można krzywdzić bezbronne kobiety, dzieci i niczego nieświadomych mężczyzn. Nie tak miał wyglądać świat, a prawo miało pomagać ludziom, a nie o nich zapominać.
    Pięć osób z uśmiechami na twarzy weszło do budynku, nie zamknęli drzwi. Stara, opuszczona rudera. Budynek zagrożony zawaleniem, już dawno nie powinien tutaj stać, a dziś z jego murów skorzystali ludzie za których sprawą zginęło wielu mieszkańców. Punisher stał w cieniu alejki po przeciwnej stronie ulicy, obserwowała ruchy przeciwnika. Broń naładowana i odbezpieczona. Teraz wystarczy ich zaskoczyć, kilka minut i po sprawie.
    Kopiąc uchylone drzwi wszedł do środka, nie było nikogo na najniższej kondygnacji. Czekali zapewne na piętrze. Rozglądając się szedł pewnie. Czas na sprawiedliwość.

    OdpowiedzUsuń
  17. Jack swego czasu uznawał mutację za coś całkiem przydatnego. Ułatwiała dostanie się do domu bez klucza, zdjęcie czegokolwiek z wyższej półki, wydostanie się z zatrzaśniętej windy. Poza tym, świetnie spisywała się na większości misji i była całkiem przydatna do samoobrony. Nie miewał z nią zbytnich problemów, a wręcz radził sobie całkiem nieźle - nie myślał też nigdy, że lepiej czułby się w ciele bez żadnych przemian genetycznych.
    Obracał się z resztą w dość specyficznym towarzystwie, akceptującym wszelakie udziwnienia. Przebywając w jednym pomieszczeniu z Thorem - gościem, który podawał się za boga - wydawało mu się wręcz, że to on jest ten normalny.
    Kiedy jednak na jednej z misji jego moc odmówiła posłuszeństwa, można powiedzieć, że solidnie się przestraszył. Skończyło się to bijatyką, w której to on poniósł największe straty, nie będąc zupełnie przygotowanym na cios. Po tym incydencie spędził cały wieczór, siedząc na krześle, wpatrując się w kartkę papieru i usiłując choć minimalnie ją przesunąć.
    Bezskutecznie. Nie mając już cierpliwości, zmiął ją i cisnął do kosza, w którym strawił ją ogień, czego jednak już nie zauważył, wychodząc z pomieszczenia.
    Jego prawdziwe problemy zaczęły się jakiś miesiąc później.

    Odpowiedział Barbarze słabym uśmiechem. Mimo wszystko cieszył się, że to ją tutaj spotyka.
    - Miło to słyszeć, choć nie wydaje mi się, jakoby Fury był specjalnie poruszony moim stanem... - skomentował. W innych okolicznościach pewnie nawet zaśmiałby się z takiej uwagi. Przyzwyczaił się, że Fury traktuje go bardzo... Profesjonalnie, nie specjalnie okazując, że pała do niego jakąkolwiek sympatią. Jeśli gdzieś tam w duchu chociaż trochę go lubił, musiał to bardzo głęboko ukrywać.
    Z drugiej strony, był to rasowy agent z talentem do nieokazywania emocji - nie robił tego przynajmniej przy Jack'u. W jego głowie wszystko mogło się dziać.

    OdpowiedzUsuń
  18. Lądowanie na bruku było specjalnością Bartona. W zasadzie już na starcie mu się nie powiodło. Nie, żeby narzekał. Dzieciństwo miał całkiem udane. Przynosił do domu bezdomne koty, które ciągle go drapały, więc dostał tysiące zastrzyków na wściekliznę, jeździł na wycieczki, które finansował mu komitet rodzicielski, co uważał za genialne ułatwienie życia. Nawet chodził do jednej klasy ze swoim starszym bratem. Barneya państwo Barton trochę przetrzymali, Clinta puścili rok wcześniej do szkoły i się ładnie wyrównało. Jakkolwiek oznaczało to, że całą podstawówkę Clint był najmniejszy w klasie i najciężej było mu się bić. Dlatego często miał rozbity łuk brwiowy albo powybijane palce. Na szczęście szkolna pielęgniarka nie zadawała wielu pytań. A potem Clint i Barney dołączyli do cyrku złożonego z szajki przestępców. A na końcu tej historii Hawkeye wylądował na bruku. Dlatego teraz miał niemałe doświadczenie. Istny spec od sytuacji kryzysowych. Gorzej mu szło niedopuszczanie do sytuacji kryzysowych.
    Mówiąc o melodramatach i sentymentach: Barton czasami nie był lepszy. Po dwóch latach nadal spał po swojej stronie łóżka. Kiedyś próbował na środku, ale zasnąć mógł tylko po swojej stronie. Siła przyzwyczajenia. W dodatku większość nocy spał sam, ewentualnie czasami z Busterem. Pies wiedział, że mu nie wolno, ale najwyraźniej pokusa zwyciężała jego silną wolę i ładował się właścicielowi do łóżka. O ile Clint nie był wyjątkowo zmęczony, zadawał sobie trud, żeby wypchnąć futrzaka poza materac. I tak już miał całą pościel w psiej sierści i na to nic nie mógł poradzić.
    Na chwilę obecną był pewien jednego: zaraz po powrocie do bazy operacyjnej Tarczy dopisze sobie parę godzin pracy do grafiku. Miał to zapisane głęboko w naturze. Im bardziej coś nie dawało mu spokoju, tym więcej pracował.
    - Krzyknij, kiedy będę musiał przybiec ci na ratunek - powiedział dziwnie pogodnym tonem. Sporo go kosztowało przywołanie takiej wesołości. Ale czego się nie robi, żeby udowodnić byłej żonie, jak mało dba się o przeszłe sprawy.
    Trzymał się środka głównego pomieszczenia. Wszystkie dziwne kapsuły i probówki wolał omijać nawet wzrokiem. Nigdy nie był fanem oglądania małp zanurzonych w substancjach konserwujących.
    Na końcu pracowni znajdowały się drzwi zupełnie różne od poprzednich, jakie widział. Te wyglądały na zwykłe biurowe. Spora szansa, że nie będzie tutaj żadnych małp. Z tym, że były zamknięte. Na szczęście nie wyglądały na zbyt solidne i otwierały się do środka. Clint mocno uderzył w nie barkiem. A potem jeszcze trzy razy. Wtedy ustąpiły, a Hawkeye już poczuł, jak tworzy się malowniczy krwiak.
    W środku nie było małp. Ale i tak śmierdziało. Trupem. Źródłem bez wątpienia były zwłoki zwalistego mężczyzny, pochylonego nad biurkiem. Zdążyły już napuchnąć, więc o identyfikacji nie było nawet mowy. Zresztą Clint nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek znał kogoś z rudawo-brązowo-siwymi włosami.
    Barton podniósł z podłogi dywanik, żeby nie dotykać denata gołymi dłońmi. Po chwili dość obrzydliwej pracy udało mu się przenieść ciężkiego trupa w kąt pomieszczenia. Teraz śmierdziało jeszcze bardziej, bo na podłogę wylało się sporo płynów pośmiertnych. Clint starał się oddychać jak najmniej i jak najszybciej zabierać wszystkie papiery z szuflad i szafek. Było tego naprawdę dużo, jednak wystarczyły dwa dni obserwacji Bannera, by wiedzieć, że pełna dokumentacja jest znacznie obszerniejsza.
    - To i tak wygląda lepiej niż rozliczenie podatkowe - stwierdził, kładąc wszystkie papiery na podłodze w głównym pomieszczeniu. Tutaj pachniało znacznie lepiej.
    Wziął do ręki pierwszą kartę z brzegu. Ręcznie spisana lista nazwisk, z których niemal wszystkie dużo mu mówiły. Co bogatsi przedsiębiorcy i mafiozi. Cholera.

    OdpowiedzUsuń
  19. Deski zaskrzypiały, zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Było ich zdecydowanie więcej niż przypuszczał, nie ograniczyli się do małej grupki. Widocznie miały to być akcje na sporą skalę, nie ograniczyli by się do dwóch zamachów. Na piętrze trwały przekrzykiwania i zacięte dyskusje, ktoś przeklinał cały świat, przesuwał jakieś rzeczy. Wyraźny szelest i szuranie.
    Jeden na wielu, dlaczego nie. Ze wszystkim można sobie poradzić tylko trzeba się do tego przyłożyć. Zapewne wiedzieli, że już ktoś tutaj może być. Musieli się spodziewać, że prędzej czy później ktoś trafi na ich adres, a tym razem trafił on, w dodatku rozwalił im drzwi.
    Frank w kilku krokach przemieścił się do pokoju z zarwaną podłogą, skrył się za resztami ściany i zniszczonych mebli. Z góry dobiegły jakieś krzyki, dwie osoby wybiegły na zewnątrz. Nie mówili po angielsku, ani w żadnym języku, którego da się szybko nauczyć i zrozumieć. Milczał i uważnie obserwował, by wiedzieć od czego zacząć, poza zabijaniem czasem trzeba było nieco przeanalizować wszystko by nie dać się zabić.
    Jeden dobrze zbudowanych mężczyzn, którzy wybiegli powrócił na górę, drugi musiał zostać na zewnątrz. Castle kątem oka widział go przez brudne okno. Stał przy wejściu i pilnował terenu.
    Miał okazję pozbyć się 'problemu', byłoby jednego mniej.

    OdpowiedzUsuń
  20. [To może wsadzimy je razem do jakiejś sali konferencyjnej albo na bankiet, podczas której dojdzie do małych kłopotów? Nie jestem dziś najlepsza w wymyślaniu fabuły do wątków. Pozostaje nam tylko wymyślić, co to za impreza. I czemu obie tam trafiły, heh. I właśnie, właśnie... Mi się już wszystko miesza - ustalałyśmy, kto ma zacząć?]

    OdpowiedzUsuń
  21. [Właśnie Reed najbardziej mi pasowała od odzwierciedlenia wizerunku Bishop. Co do wątku, to jak najbardziej. Brak mi tylko pomysłu, za to mogę zacząć jeśli coś podrzucisz.]

    OdpowiedzUsuń
  22. [O i to mi się podoba. Konkretny pomysł.]
    To nie był pierwszy raz, kiedy Bishop robiła za prywatnego posłańca swojego mentora, odkąd rozwiódł się on z Barbarą. Nawet rozumiała tą jego niechęć do odwiedzania byłej żony. Nie chodziło tu oczywiście konkretnie o osobę Bobbie, ale raczej o fakt, że mało kto ma ochotę przebywać w towarzystwie swojego byłego partnera. Poza tym zasada była w miarę prosta, Clint mówił, Kate robiła i często nie miała wiele do gadania. W sytuacjach, kiedy jego dziwne zachowania wydawały się usprawiedliwione, nawet nie kłopotała się rozgrzebywaniem tematu.
    Tak samo było tego dnia, kiedy to podał jej jakiś pakunek i powiedział, gdzie ma z tym iść. Drogę znała, bo jak już wcześniej wspomniałam, nie robiła za gołębia pocztowego pierwszy raz. Poza tym, nawet gdyby nie zdarzyło jej się odwiedzać laboratorium Barbary częściej niż parę razy, to Kate miała tą swoją cholerną pamięć fotograficzną. Wzięła więc pakunek, narzuciła na siebie płaszcz i odpalając papierosa przy wyjściu ruszyła w dobrze znanym jej kierunku. Droga nie była długa, a pogoda była rześka więc spacer dobrze jej zrobił. Jakie były stosunki Bishop z Bobbie? Chyba dobre. Chyba, bo mimo wszystko nie łączyła ich jakaś tam dozgonna przyjaźń. Raczej przyzwyczajenie do swojej obecności i pewna doza sympatii z czasów, kiedy to obie lubiły sobie czasem na Bartona ponarzekać. Ot, taki typowo damski element życia Bishop, kiedy mogła z kimś poplotkować przy filiżance kawy.
    Kiedy udało jej się dostrzec pod drzwi laboratorium zaczęła się zastanawiać co takiego w zasadzie przyniosła. Nie fatygowała się zadawaniem pytań, po prostu bezmyślnie wzięła to co jej podano i przyszła pod wskazany adres. Zawahała się przed wejściem próbując rozszyfrować na szybko zawartość pudełka. Na nic. Zapukała, przestając się zastanawiać.

    OdpowiedzUsuń
  23. [To ja mam małe urozmaicenie: ten superważny polityk wynajmie Mockingbird, a żona superważnego polityka wynajmie Wdowę, żeby było zabawniej. Co powiesz?]

    OdpowiedzUsuń
  24. Cała zaistniała sytuacja wydała jej się troszkę absurdalna, po części śmieszna, a ostatecznie całkiem przykra. Zwłaszcza, że wzrok praktykanta był w tej sytuacji warty miliona dolarów. Chłopak najwidoczniej sam nie zdawał sobie sprawy z tego jak komicznie i jednocześnie przerażająco wyglądał.
    - Chyba nie zmieniłam się aż tak bardzo – zauważyła wchodząc do laboratorium. Fakt, że odkąd ostatni raz widziała się z Barbarą minęło sporo czasu i z pewnością zaszło wiele zmian zarówno w wyglądzie jak i charakterze Kate, ale nigdy nie sądziła, że były to zmiany widoczne ot tak na pierwszy rzut oka.
    - Często tak robicie z praktykantów żywe fajerwerki ? – zapytała wskazując kciukiem na drzwi za sobą, przez które minutę wcześniej wybiegł chłopak. Wypadki chodzą po ludziach, ale gdyby wiedziała, że zostanie powitana w tak szczególny sposób to może jednak wolałaby nie przychodzić. Było jej nawet szkoda praktykanta, któremu to wydarzenie z pewnością zapadnie na długo w pamięć. Może przynajmniej była to jakaś szansa, że będzie pamiętał o zakładaniu tego felernego czepka przy wykonywaniu wszelki prac laboratoryjnych.
    Kate nie wiedziała sama jak powinna zareagować na tą sytuację, dlatego ostatecznie starała się po prostu na swój sposób ją zignorować. Chociaż fakt, w pierwszej chwili ciężko było jej zachować spokój, kiedy fala rozbawienia nie mogła opuścić jej głowy.
    - Miło Cie znowu widzieć – stwierdziła uśmiechając się lekko, na tyle na ile było ją w tej chwili stać. Musiała chociaż spróbować się nie zaśmiać.

    OdpowiedzUsuń
  25. - Wierzę Ci na słowo – stwierdziła traktując swoje wewnętrzne rozbawienie jak przestępcę, zamknęła je gdzieś w środku siebie. W szczelnej części umysłu, gdzie mogło sobie siedzieć całą wieczność. Przełknęła ciężko ślinę, która zalegała jej gulą w gardle. Ponieważ nie miała żadnych planów na dalszą część dnia, a Clint najwyraźniej nie miał w planach jej jeszcze jakoś wykorzystywać tego dnia, więc stwierdziła że wypicie małej kawy z Bobbie nie będzie chyba grzechem. Nawet gdyby było, to Kate nigdy przesadnie religijna nie była. W zasadzie wcale nie była religijna, bo skoro bogowie istnieli sobie wśród ludzi, to czy można się doszukiwać jakiegoś większego sensu w wierze wyznającej istnienie jednego Boga? Takie były jej osobiste rozmyślania, ale nie była też osobą, która przejmuje się moralną stroną swoich uczynków, dopóki w grę nie wchodziła sprawa jej własnego sumienia. O ile je posiadała, co też ostatnio można było poddać wątpliwościom.
    Przeszła za kobietą w stronę jej gabinetu i pozwoliła sobie usiąść w jednym z foteli. Dopiero wtedy przypomniała sobie po co tak naprawdę tutaj przyszła. Położyła zawiniątko na stoliku i oczekiwała aż Barbara je zauważy.
    - Clint kazał mi to przynieść. Nie mam zielonego pojęcia co to, nie tłumaczył mi się. Prosił, żebyś poddała to analizie w miarę swoich możliwości. Nie zagłębiałam się w ten temat, bo sama będziesz lepiej wiedziała o co mu chodziło, kiedy już się tym zajmiesz. – wyjaśniła. Czasem rzeczywiście Kate była upierdliwa aż do znudzenia, ale niektórych spraw nie chciała tykać nawet patykiem. Ta leżała gdzieś pośrodku, a to znaczyło mniej więcej tyle, że „mogę to przekazać dalej, ale rączki mam tutaj”.

    OdpowiedzUsuń
  26. Zwykle opuszczone laboratoria nie były złe. Tak przynajmniej myślał Hawkeye gdzieś w lipcu. Czyli jeszcze zanim w jednym laboratorium natknął się na nieznane promieniowanie, a w drugim na byłą żonę. I nie wiadomo, która maszkara gorsza. Aczkolwiek w tej chwili Clint bez wahania wskazałby na swoją żonę. Nie, żeby uważał ją za maszkarę. Nadal był zjawiskowa. Chyba nawet ładniejsza niż pamiętał. Widać bardzo starał się o niej zapomnieć. Chociaż nie udało mu się to aż tak bardzo, by nie poświęcać jej jakiejś części swoich myśli teraz, gdy na nią trafił. Dziwaczne zjawisko. A taki był przekonany, że od rozwodu zupełnie się zmienił. Jeśli któryś z mędrców Wschodu powiedział (a zapewne powiedział, bo takie gadki leżą w naturze żółtawych typów), że człowiekowi z każdą zdobytą blizną przybywa mądrości, co Barton w tej chwili okazał się zupełnym zaprzeczeniem tych słów. Był tak samo głupi w sprawie Mockingbird, jak był pięć lat temu. Tylko dorobił się paru dodatkowych blizn.
    Wracamy do punktu wyjścia.
    Przejrzał jeszcze parę papierów. Z tych już niewiele zrozumiał. Za dużo medycznego słownictwa. Jedyne, co zauważył, to powtarzające się słowa "transplantacja", "chromosom szósty", "bliźniak immunologiczny" oraz "stadium". Nigdy nie był zbyt pilnym uczniem, ale na części lekcji z biologii uważał. Dlatego jeszcze kojarzył większość tych pojęć. Pomijając tajemniczego bliźniaka. Ale czy między tym wszystkim istniał jakiś logiczny związek? Układ immunologiczny odpowiada za odporność, więc ochronę organizmu. Transplantacja to przeszczep. Jeśli kiedykolwiek widział te dwa słowa obok siebie, to tylko w zdaniach typu "układ immunologiczny pacjenta odrzucił wszczepiony narząd".
    Ta wiedza wystarczyła, by stwierdził, że jest źle. A nawet cholernie źle. Cholernie bardzo źle. Nie cierpiał mieszać się w przemysł medyczny. Nawet jeśli to był czarny rynek organów, który powinno się zlikwidować. A już szczególnie nie lubił, kiedy w handel organami/ bronią biologiczną zamieszani byli ludzie z koneksjami mafijnymi.
    Następnym razem weźmie sobie jakąś misję w opuszczonej bibliotece. Kurz miał na swoim koncie mniej ofiar śmiertelnych niż mafia.
    Czasami Hawkeye wolałby nie kojarzyć niektórych faktów. A jednak dziwaczna śmierć Frederica Silvestri była tematem z wczorajszego wieczoru. Media nadal wrzały.
    - Morse, mam ciekawą zależność - powiedział, jeszcze raz sprawdziwszy kartkę, którą znalazł pierwszą. Nazwisko Silvestri zostało otoczone krzywą pętlą. - Tutaj jest gość, którego już nie ma...
    Dopiero teraz Barton podniósł głowę i zrozumiał, że swoje słowa kieruje w pustkę. Barbary nie było w głównym pomieszczeniu. Ani w żadnym z otwieranych przez nich bocznych, co sprawdził w ciągu dziesięciu sekund. Ktoś z tak dobrym wzrokiem nie mógł się pomylić.
    Za to był korytarz. I pełno plam na podłodze. Bez światła Wooda rozpoznał ludzką krew. Oraz ledwo wyczuwalny zapach kobiecych perfum w powietrzu. Gwałtownie przyśpieszył kroku, aż znalazł się przy schodach prowadzących w dół. Jeszcze bardziej pod ziemię. Clint skierował snop światła z latarki na stopnie. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi umykający cień Mockingbird. Zbiegł po schodach, ślizgając się przy tym na nie zaschłych jeszcze śladach krwi.
    - Bobbi! - zawołał, widząc w prostym odcinku korytarza sylwetkę kobiety. - Wiesz, że rozdzielanie się w takich miejscach jest cholernie nieodpowiedzialne, może być ostatnim co w życiu zrobisz i...
    Nie dokończył. Nie był w stanie wypowiedzieć na jednym oddechu ani słowa więcej. A kiedy nabrał powietrza, uświadomił sobie, że przed chwilą złajał ją jak niezbyt pojętną młodą agentkę.

    OdpowiedzUsuń
  27. - To z pewnością nic groźnego – odparła spokojnie przyglądając się pakunkowi. Z pewnością Clint musiał zakładać, że Bobbie nawet nie celowo otworzy pakunek przy Kate. Trochę byłoby szkoda jego żmudnej pracy nad nauczeniem jej czegokolwiek, żeby teraz w tak głupi sposób to zniszczyć. Poza tym z pewnością jej mentor nie miał powodów, żeby planować atak na swoją byłą żonę.
    Kate skinieniem głowy podziękowała za kawę, oczywiście jej wzrokowi nie umknął pierwszy odruch Barbary, gdy z ust Bishop spokojnie wypłynęło imię jej byłego męża. Ta sytuacja w pewien sposób też wydawała jej się zabawna. Z pewnością nie tak, jak incydent z żywym fajerwerkiem. Nie czuła się jednak nieswojo, kiedy przychodziło do takich sytuacji. Ona sama uznawała, że ich skrajne reakcje na samo wspomnienie byłego partnera są nieco przesadzone. Oczywiście nie wtrącała się w sprawy, które tego nie wymagały. To z pewnością była jedna z rzeczy, którą Kate w swojej głowie oznaczyła czerwoną karteczką z dopiskiem „nie tykać nawet za pomocą patyka”. Po prostu stała z boku i obserwowała, czasem przekazała to i owo, ale nie komentowała niczego, co odnosiło się do relacji między Clintem a Bobbie.
    - Z tym łukiem to też nie taka prosta sprawa. – stwierdziła uśmiechając się przy tym. Wizja użycia łuku w taki sposób była rzeczywiście dość ciekawym pomysłem. – Ale spokojnie, jak mnie kiedyś szlag trafi to z pewnością spróbuje i dodam, że pomysł zaczerpnęłam od Ciebie – dodała podnosząc filiżankę ze stolika.

    OdpowiedzUsuń
  28. Adrenalina dostała się do krwi Bartona w momencie, gdy jego uszy wyłapały odgłos wystrzału. Co z tego, że ktoś nałożył tłumik, skoro w tak wąskim korytarzu, w dodatku pod ziemią, dźwięk niósł się doskonale. A on przed chwilą wołał partnerkę na całe gardło... Pogratulować.
    Hormon ucieczki. To on sprawiał, że świat jakby zwolnił. Hawkeye miał aż nadto czasu, żeby uskoczyć. Zresztą nosił pancerz z kevlaru. Z takiej odległości nabawiłby się co najwyżej kolejnego siniaka do kolekcji. Co innego Bobbi, ale o tym pomyślał znacznie później. W ogóle myślał później. Kątem oka zauważył krew ściekającą po jej ramieniu. Nałożenie strzały i posłanie jej w kierunku źródła dźwięku zajęło mu mniej niż sekundę. Pocisk nie zdążył jeszcze wbić się w narożną ścianę, gdy strzała pomknęła przed siebie. Potem rozległ się kobiecy, zdławiony jęk. Ale zdecydowanie ten głos nie należał do Bobbi.
    - Zostań tutaj i odpocznij, Morse. Ja zobaczę, co wygrałem - powiedział, chowając łuk. Nie, nie zamierzał iść bez broni w ręku. Wyjął berettę. Jego ukochaną. Której nienawidził Fury, uważając ją za broń w sam raz do damskiej torebki. Ale AK nie byłoby tak poręczne. I nie, Clint nie wierzył, że Bobbi za nim nie pójdzie. Znał ją bardzo dobrze. Może nawet trochę lepiej niż by chciał. Zwłaszcza, że tak usilnie starał się udawać, że trzy lata małżeństwa nigdy się nie wydarzyły.
    Odbezpieczył pistolet i położył palec na spuście. Gdyby był nerwowy albo niecierpliwy, od razu by wystrzelił. Mając w ręku broń był znacznie spokojniejszy niż zwykle.
    Drzwi ktoś otworzył na oścież. I chociaż napastnik miał mnóstwo okazji, żeby strzelić do Bartona, nie zrobił tego. Nie strzela się do człowieka, który w ciągu sekundy odpowiada strzałą. I trafia, nawet nie widząc celu.
    Na podłodze widniała plama świeżej krwi. A na jej środku źródło - śniada kobieta w zielonym stroju pielęgniarki. Pistolet wypadł jej z ręki i już nie miała jak go podnieść, bo w jej ramieniu tkwiła strzała. Wystarczył moment, żeby Clint zorientował się, że zaszło duże nieporozumienie. Ale nawet gdyby nie wystrzelił, dla kobiety było już za późno. Bez specjalistycznego sprzętu od zaraz nie mieli jak jej pomóc. I ona doskonale o tym wiedziała, bo pokręciła głową, gdy chciał jej pomóc.
    - Jack Skelington - wyartykułowała bardzo powoli, a potem zamknęła oczy.
    Czyli mieli już dwa trupy. A jeszcze żaden nie przybliżył ich do wykonania zadania. Wręcz przeciwnie. Clint przeczytał tylko nazwisko kobiety z jej identyfikatora. Lauren Harris. Pewnie w Ameryce było takich na pęczki.
    - Morse, zbieramy się stąd. Zabierzmy papiery i chodźmy. Mam nekrologi do poczytania.

    OdpowiedzUsuń
  29. Nie takie były jego plany i nawet nie przewidywał czegoś takiego, bo ogółem jako facet, niekoniecznie szowinista odrzucał wszelkie opcje - dziewczyn załatwiających facetów, chociaż znał takich kilka, jednak to wychodziło po za jego logikę, a bynajmniej kwestie udziału w akcjach, a co dopiero mówiąc o współpracy. Frank jednak miał już takie podejście do tych spraw i od dłuższego czasu swego zdania nie zmieniał.
    Bezczelnie i bez pytania ktoś mu się wprosił w plan dnia. Oprócz pistoletu w drugą dłoń pochwycił nóż, teraz na pewno grupka na piętrze zareaguje. Otworzyli ogień, strzelali na oślep. Frank w tym czasie skierował się bliżej schodów, a jednocześnie wejścia do budynku. Podejrzewał, że "panna nieproszona" też tutaj wparuje, tylko po czyjej stronie ona była?
    Oddał kilka strzałów w kierunku klatki schodowej, ktoś jęknął, a potem znów padła seria strzałów, by ucichnąć na chwilę. Czyżby planowali ucieczkę po dachu?

    OdpowiedzUsuń
  30. Clint nigdy nie liczył trupów, jakie po sobie zostawił. Nie chciał nawet znać tej liczby. Odbieranie ludziom życia jakoś kłóciło się z jego sumieniem. A im był starszy, tym sumienie stawało się bardziej bezwzględne. Dlatego teraz ciężko było mu uwierzyć, że to nie on zabił Lauren. Widział, ile straciła krwi. Ale to nie znaczyło, że nie dało się jej pomóc. Nie istniały tak beznadziejne sytuacje, żeby nie dało się pomóc. Wiedział z doświadczenia. Z autopsji wręcz. Z autopsji wiedział też, że nie da się być "mniej" lub "bardziej martwym". A Lauren właśnie taka teraz była. Martwa.
    Zanim się odezwał, podszedł do jej ciała i zamknął powieki. Nie mógł nie spojrzeć po raz ostatni w umęczone brązowe oczy kobiety. Najchętniej zabrałby jej zwłoki i osobiście dopilnował pochówku. Ale jedyne, co mógł zrobić, to zamknąć jej oczy i wyszarpnąć własną strzałę, sterczącą z przebitego ramienia. Nie schował jej z powrotem do kołczanu, zostawił obok ciała. Z rany wypłynęła krew, ale i tak wyglądało to lepiej.
    - Chodźmy stąd, Bobbi. Nie mam ochoty oglądać tego miejsca ani chwili dłużej. A czeka nas jeszcze wizyta w kostnicy. Jutro, jak wrócimy do domu.
    Nawet nie zauważył, że nazwał ją po imieniu. Ani, że użył słowa "dom" tak, jakby wciąż mieszkali razem. W ogóle nie przywiązał większej wagi do tego co mówi, chociaż dotychczas bardzo pilnował doboru słów. Teraz wszystkie jego myśli zaprzątały nazwiska.
    Lauren Harris, Jack Skelington, Frederic Silvestri...
    Czy ten ostatni nie miał czasem syna chorego na płuca? I czy jedynym lekarstwem nie miał być przeszczep? Tak przynajmniej pisały media. Clint nie znał się na medycynie, co jednak tym razem znacznie ułatwiało snucie domysłów. Im mniej skomplikowanych wiadomości posiadasz, tym prostsze rozwiązania przychodzą ci do głowy. A proste rozwiązania są z reguły najlepsze.
    Wrócili na górę. Hawkeye podniósł zostawione na podłodze dokumenty i wsadził je do kołczanu, uprzednio zerknąwszy tylko na podpis przy tych dziwacznych raportach medycznych. Tak, jak się spodziewał. Jack Skelington. Doktor Jack Skelingotn.
    - Panie przodem - oznajmił, gdy dotarli do punktu wyjścia. Jemu zawsze wspinaczka szła lepiej od schodzenia. Zresztą na górze było bezpiecznie. Quartermain pojawi się najdalej za kwadrans.
    - Wczoraj wieczorem zginał Frederic Silvestri. Większość miasta miała go za bogatego przedsiębiorcę po rozwodzie z żoną, która była bliska zamordowania ich chorego na jakąś wrodzoną wadę płuc syna. Skończył jeść kolację w eleganckiej restauracji, wyszedł na zewnątrz i nagle czerwona plama wykwitła mu na koszuli, osunął się na ziemię, nie podtrzymany przez nikogo z osób mu towarzyszących. Zresztą już był martwy. Obawiam się, że to nasz kolejny trup. Natomiast Skelingtona nie znam, ale nazwisko już gdzieś słyszałem. Przy odrobinie szczęścia gość mieszka w Nowym Jorku.
    Jego dalsze słowa zagłuszył warkot helikoptera. Drabinka sznurowa spadła tuż obok nich. Clint złapał jej koniec i mocno przytrzymał, żeby Bobbi mogła wejść.

    OdpowiedzUsuń
  31. - Na pewno mu przekażę – odparła. Miała tylko osobiste marzenie, żeby przekazywane informacje dotyczyły o ile to możliwe spraw czysto biznesowych. O ile przekazywanie materiału do badań można było nazwać biznesem. Nie chciała z kolei ingerować w ich prywatne rozmowy. Oczywiście, gdyby Bobbi poprosiła ją o przekazanie czegokolwiek, ta strona Kate która mówi „nie”, pewnie by się ulotniła. Wiedziała jedno, oboje byli dorosłymi ludźmi, którzy swoje sprawy załatwiają między sobą.
    Odpowiedź na zadane pytanie zaczęła się od zgrabnego wzruszenia ramionami, bo nie wiedziała co takiego mogłaby opowiedzieć. Więcej trenowała, mniej sypiała, zdrowiej jadła, przez ten cały czas starała się tylko nie zaniedbać swojej osoby. Nie chciała przecież straszyć wychodząc na ulicę. Czy w jej treningach dało się zobaczyć postęp? Z pewnością tak, albo przynajmniej taką miała nadzieję.
    - Musiałabyś o to zapytać swojego byłego męża – odpowiedziała. W końcu nie jej było oceniać, starała się być z treningu na trening coraz lepsza. – Wydaje mi się, że z treningu na trening jest coraz lepiej. Wiadomo, daleko mi jeszcze do Clinta, ale kiedyś ... – podniosła na chwilę wzrok, żeby przyjrzeć się kobiecie. W zasadzie nie mogła wiedzieć, czy kiedykolwiek stanie się lepsza od swojego nauczyciela. Nie mogła na coś takiego liczyć, ale wiedziała też, że w obecności Barbary może sobie na takie uwagi pozwolić.
    - Podejrzewam, że i tak masz więcej do opowiadania niż ja. Dwa lata to strasznie długi okres i wątpię, żebyś cały ten czas się nudziła.

    OdpowiedzUsuń
  32. Oczywiście, że to nie była jego wina. Nie on poharatał kobietę. Nie on pozwolił, by tak długo krwawiła. On tylko sprawił, że delikatną tkankę jej ramienia przeszyła strzała. Nic takiego. Sam przeżył podobne wypadki tysiące razy podczas nauki w cyrku. Z tym, że on wtedy był zdrowym młodym chłopakiem. Nie stracił większości swojej krwi.
    Zatem zakończenie iście polityczne: wina tak właściwie nie leżała po niczyjej stronie. Jak zawsze. Clint nigdy nie rozumiał tej subtelności. Nie rozumiał zresztą wiele rzeczy, a cała finezja, jaką pojmował, zawierała się w tym krótki momencie od sięgnięcia po strzałę do zwolnienia cięciwy. Reszta spraw istniała dla niego w kodzie zerojedynkowym. "Zabił, nie zabił". "Strzelił, nie strzelił". Pomijając jedną sprawę, w której cały problem właśnie obok niego siedział i oglądał zadraśnięte ramię.
    - Nie lubię, jak niewinni umierają mi na rękach - powiedział, po raz pierwszy tego dnia nie uciekając spojrzeniem w bok. Może trochę pośpieszył się z sądami, ale podobne sceny wciąż go ruszały. Nie miał oporów przed wpakowaniem w przestępcę strzały z dwudziestoma jeden tysiącami woltów prądu stałego, a widok bezbronnej kobiety z przestrzelonym na wylot bokiem będzie go dręczył jeszcze jakiś czas. Aż do momentu, w którym pojawią się rzeczy bardziej absorbujące.
    Ryk silnika uniemożliwiał dalszą rozmowę. Wtedy Hawkeye doszedł do wniosku, że od kłótni z byłą żoną gorsze jest tylko wspólne milczenie, nawet to przymusowe.
    ***
    Lauren Harris nie była taka do końca niewinna. Angelo Accardi doskonale o tym wiedział. W końcu nie bez powodu poświęcił trzy godziny na przeczytanie szczegółowych raportów na temat pielęgniarki. I nie bez powodu niemal ją unieszkodliwił. Pojawiły się jednak problemy. Wystarczyło, że dostał od przełożonych cynk o helikopterze, a uciekł, zostawiając niedokończoną robotę. Przykra sprawa, nie lubił tak wychodzić w połowie imprezy. Jednak pojawiło się tych dwoje... I zabrali dokumentację. To nie wróżyło dobrze. Im, nie jemu. Angelo Accardi w myślach już negocjował stawkę za głowy tych dziwaków. Nie podobali mu się. Ani facet z łukiem, ani ta blondynka z bronią przy pasku. Wysoko sobie policzy. W końcu nie bez powodu był najlepszym płatnym zabójcą po tej stronie Stanów. Wcale nie nielegalnym emigrantem. Nielegalnym emigrantem był jego ojciec. Angelo urodził się już na słonecznej Florydzie.
    Dwie godziny później wygodnie siedział w fotelu klasy ekonomicznej. Samolot leciał do Nowego Jorku. Dokładnie tam, gdzie prawdopodobnie mieszkał teraz Jack Skelington. Doktor był całkiem bystry, ale tak prosto wchodziło się w jego skórę...
    ***
    Maria Montgomery pracowała w miejskiej kostnicy od dwudziestu lat. Była niską, krępą, ale szczupłą kobietą o sympatycznej twarzy. Nie sprawiała wrażenia kogoś, kto na co dzień zajmuje się trupami. Ale papiery nie kłamały. Miała niebywałe doświadczenie w swojej pracy. Dlatego to ona zajmowała się ciałem Frederica Silvestri. Metodycznie badała każdą tkankę denata już od niemal szesnastu godzin. A gdy miała wychodzić z pracy, pojawili się niespodziewani odwiedzający. Kobieta i mężczyzna. Oboje ubrani całkowicie po cywilnemu, ale nie mogli być pierwszymi lepszymi ludźmi z ulicy, skoro weszli aż tak daleko wgłąb kostnicy. Od rana jej podwoje zostały zamknięte dla każdego z wyjątkiem pracowników.

    OdpowiedzUsuń
  33. [Skasowało mi prawie gotową odpowiedź, cholera. Odpiszę później :)]

    OdpowiedzUsuń
  34. - Martwy od dwudziestu czterech godzin - powiedziała Maria, wkładając ręce w kieszenie białego kitla. - Większość próbek jeszcze nie wróciła z laboratorium, tak to już jest, jak we wrześniu przychodzą stażyści...
    Kobieta pokręciła głową tak, jakby chciała dodać coś jeszcze, ale z tego zrezygnowała. Przez chwilę wierciła stopą w miejscu, mając nadzieję, że te informacje wystarczą dwójce nieznajomych ludzi. Oni jednak nie ruszyli się z miejsca, co zmusiło Marię do przywołania na twarz służbowego uśmiechu (bardzo skąpego, bo od patologa oczekuje się powagi przedsiębiorcy pogrzebowego).
    - Możemy porozmawiać u mnie w gabinecie. Będzie wygodniej - powiedziała z wymuszoną uprzejmością. Wolałaby już wrócić do domu.
    Clint też najchętniej wróciłby już do siebie. Nigdy nie przepadał za przechadzaniem się między lodówkami z trupami. Zdecydowanie bardziej podobał mu się świat żywych. Jedyny plus był taki, że wszystkie te lodówki musiały znajdować się po drugiej stronie korytarza, za którymiś z ciężkich drzwi. Zaś patolożka zaprowadziła ich do biura, które wyglądało tak zwyczajnie, że aż nierealnie. Na blacie stały nawet te kuleczki Newtona. Hawkeye podświadomie odnotował, że kobieta robiła wszystko, żeby nie wprawić ich w ruch.
    - To dość zagadkowa sprawa - przyznała kobieta, siadając na skórzanym fotelu. Machinalnie przełożyła jakieś papiery. - Znaleźliśmy drobny przedmiot wszczepiony w jego wątrobę. Metalowe ciało obce o średnicy... - zaczęła czytać, patrząc na leżącą przed nią kartkę.
    - Możemy dostać zdjęcie? - przerwał jej Clint. Miał takie śmieszne wrażenie, że widniejący w dokumentach opis jest wybrakowany. I jeszcze śmieszniejsze uczucie, że ludzie z SHIELD bez problemu rozpoznają tajemniczy przedmiot ze zdjęcia.
    - Te dokumenty mają szczególny status tajnych... - W oczach kobiety dało się zobaczyć wahanie. Jej ręka zawisła w pół drogi po kopertę z szarego papieru. - Jednak rozumiem, że tak będzie lepiej, panie...
    - Blanley. Richard Blanley - przedstawił się, zabierając kopertę. Miał nadzieję, że Montgomery nie widziała akurat tego filmu Hitchcocka. Strach nie należał do najbardziej znanych.
    - Myślę też, że... że zainteresuje państwo fakt, że już dwa razy próbowano włamać się do chłodni, gdzie trzymamy ciało pana Silvestri.
    - Nie będziemy pani dłużej niepokoić - powiedział Clint. Nie miał ochoty wysłuchiwać domniemanych podejrzeń kobiety. - Tutaj jest numer, pod który powinna pani zadzwonić, gdyby wydarzyło się coś istotnego.
    Kiedy mówił "powinna", z jakiegoś powodu zabrzmiało to jak "musi pani natychmiast".
    Kiedy wyszli na zewnątrz, głęboko nabrał powietrza w płuca. Mimo wszystko miał wrażenie, że w kostnicy trąciło trochę trupem. Wystarczyło jeszcze skontaktować się z Tarczą i zasugerować, by paru agentów miało na oku kostnicę.
    Ogólnikowo i niedbale pożegnał się z Bobbi. Sprawa w zawieszeniu do jutra.
    ***
    Angelo Accardi znalazł się pod kostnicą w momencie, gdy tego gościa od łuku już nie było. Była za to blondynka, tym razem z ukrytą bronią. Wszedł do najbliższego sklepu z mocnym postanowieniem, że wyeliminuje zagrożenie.

    OdpowiedzUsuń
  35. Buster przejawiał objawy wiecznego niedopieszczenia. Niezależnie od tego, ile razy został wymiziany i wyprowadzony na spacer, być może przez kaprys, może w skutek zwykłej perfidii, natychmiast po oddaleniu się Clinta przybierał skrzywdzony wyraz pyska. Pies wieczny żebrak. Łatwo więc sobie wyobrazić cyrk, jaki miał miejsce tuż za progiem, gdy tylko Barton wrócił do domu.
    Wystarczył szczęk klucza w zamku, by ze środka dobiegł charakterystyczny odgłos psiego galopu. W momencie, gdy Clint otworzył drzwi, przybiegł futrzak. Niemal zderzyli się w progu. Ledwo Buster się otrząsnął, a zaczął wtykać czarny nos w kurtkę, buty i spodnie swojego właściciela. Co jakiś czas łypał przy tym swoim jedynym okiem na twarz mężczyzny, jakby chciał powiedzieć "Dobra, stary, nie musisz się tłumaczyć". Jednocześnie całym sobą dawał do zrozumienia, że nie wzgardziłby spacerem. Clint pokręcił głową w geście dezaprobaty, ale przypiął karabińczyk do psiej obroży. Buster mało nie oszalał ze szczęścia. Zupełnie, jakby wcale nie był rano na spacerze. Ale to już miał wpisaną w swoją kudłatą naturę.
    ***
    Angelo Accardi słynął z tego, że nigdy nie nawalał. Na tym właśnie polegała jego rola; na niezawodności. Miał niezawodny ośmiostrzałowy pistolet. To było aż o siedem strzałów za dużo niż zwykle potrzebował. Widział kiedyś film, na którym zabójca podpisywał pociski. Miało to w sobie pociągającą nutkę dramatyzmu. Zwłaszcza, że pod koniec policji nie udało się go znaleźć, tak był dobry. Jedyna rzecz, jaka powstrzymywała Angelo przed zastosowaniem tamtej metody, to fakt, że gość przygotował też pocisk z własnym imieniem i nazwiskiem. A Angelo gardził samobójcami. Ten świat i tak był wystarczająco toksyczny, by miał na dokładkę szkodzić sobie samemu. W ludzkim krwiobiegu krąży cała masa świństw. Tona syfu przewala się przez ludzki układ oddechowy. Siedem miliardów rozkładających się od środka żywych wysypisk. W całym tym bałaganie Angelo jedynie sprzątał.
    Choć musiał przyznać, że blondynka nie wyglądała, jakby rozkładała się od środka. Takie jak ona, śledziło się wręcz z przyjemnością. To, że zaczynała coś podejrzewać jedynie dodawało smaczku całej operacji. Wreszcie mógł zademonstrować pełny wachlarz swoich umiejętności. A czy jest coś piękniejszego niż ofiara godna drapieżnika?
    Miała naprawdę piękny dom. Gdyby przywiązywał większą uwagę do dóbr doczesnych, sam chciałby w takim mieszkać. Wiedział to już od chwili, gdy zobaczył budynek. Kiedy zaś nadszedł właściwy moment, wszedł do środka, by zająć pozycję. W najmniej odpowiedniej chwili okazało się, że w podłoga w kuchni cholernie skrzypi.
    ***
    Buster za każdym razem próbował prześcignąć Clinta. Nawet spuszczony ze smyczy zmuszał ciało do maksymalnego wysiłku. I niekiedy Hawkeye zostawał lekko w tyle. Jednak to człowiek był lepiej przystosowany do biegania na długich dystansach, dlatego pies przegrywał. Tym razem jednak wynik został nierozstrzygnięty. Komórka w kieszeni Clinta zawibrowała. Nie zatrzymując się, sięgnął po telefon i zerknął na wyświetlacz. Nieużywany od dwóch lat numer Bobbi. Chciał odebrać, jednak ona się rozłączyła. To nie mogło wróżyć nic dobrego.
    Twarda komenda sprawiła, że Buster się zatrzymał. Jedną ręką Barton wybierał w telefonie opcję namierzenia ostatniego połączenia, drugą przyciągnął do siebie zwierzaka. Pies ważył blisko trzydzieści kilogramów i był dość nieporęczny, jednak dla Clinta w tej chwili nie stanowiło to żadnej przeszkody. Po trzech minutach ostrego sprintu był w domu. Kolejne dwie sprawiły, że siedział w samochodzie, a nawigacja prowadziła go do miejsca, gdzie była Bobbi.

    OdpowiedzUsuń
  36. Uśmiechnęła się nieznacznie. W sumie gdyby Barbara zapytała się o postępy Kate swojego byłego męża, odpowiedź mogłaby wskazywać na to, że Bishop przez dwa lata nie zrobiła nic. Rzadko zdarzało się, że słyszała pochwały pod swoim adresem. Oczywiście na treningach, bo w sytuacjach kiedy była potrzebna jako przysłowiowe podaj, pozamiataj, stawała się nagle wyjątkowo mądra i potrzebna.
    - Myślę, że jest dużo lepiej, ale to moja ocena, dość nieskromna – stwierdziła wzruszając ramionami. Kate była rzeczywiście ciekawa co takiego Bobbi robiła przez dwa lata i nie do końca szło jej uwierzyć, że się tak po prostu obijała. Może przynajmniej z początku kupienie tej wersji było trudne, potem zrozumiała, że to przecież całkiem możliwe.
    - W sumie to dobrze, każdemu należy się odpoczynek, jeśli jest zasłużony – odparła upijając spory łyk kawy, którą trzymała w dłoniach. Zawsze zwlekała z wypiciem pierwszego łyka, potem szła jak burza. Z drugiej strony nie lubiła kawy, która była letnia. Gorąca, ciepła, ale nic poniżej tej skali temperatur.
    - Chociaż praca dla Tarczy to jedno, ale z pewnością nie przesiedziałaś dwóch lat w jednym fotelu z książką w dłoni – jej wzrok skupił się na Barbarze.

    OdpowiedzUsuń
  37. Tętno zdrowego człowieka to mniej więcej osiemdziesiąt uderzeń na minutę. Clint zdecydowanie był zdrowy, co doskonale potwierdzały jego regularne badania. Miał książeczkę zdrowia rozmiarów Biblii, ale to już inna śpiewka. Jakby nie było - po wysiłku fizycznym tętno powinno wynosić sto - sto dziesięć uderzeń na minutę. Uczył się tych informacji, żeby nie spotkało go los Josepha Greena, który dopiero w ostatniej chwili zdał sobie sprawę z tego, że z jego pulsem jest coś nie w porządku. A mówiąc dokładniej - że kompletnie stanął.
    Tętno człowieka po wysiłku to koło stu dziesięciu. W tej chwili Clint miał niemal pewność, że jego serce wali coś blisko dwustu. Nie mógł tylko zrozumieć, dlaczego. Chociaż czuł znajomy ciężar kelvaru (zakładanie kamizelki w czasie jazdy należało do rzeczy, które agenci trenowali już po godzinach), a strzały spoczywały na siedzeniu pasażera, miał zabawne wrażenie, że z jakiegoś powodu się boi. W zasadzie poznał to po dłoniach. Zawsze, gdy się czegoś bał, dłonie momentalnie mu marzły, jakby w żyłach zaczął krążyć lód.
    Zdecydowanie nie podobało mu się, że do tego stopnia jest przejęty sprawą związaną z Bobbi. Ale musiał jej pomóc. W końcu teraz pracowali razem. I tylko, ale to tylko to sprawiało, że granatowa Honda łapała wszystkie przepisy drogowe stanu Nowy Jork, gnając jak Batmobil na hipernapędzie.
    Mocne światła reflektorów rozjaśniły podjazd. Kątem oka Hawkeye zauważył ruch wewnątrz domu. Niewiele przejmując się zaparkowaniem samochodu, wybiegł z niego, rezygnując ze strzał i kołczanu. Na małych przestrzeniach lepiej sprawdzała się Beretta. Sama w sobie była jak dobra wróżba - jedyna dziewczyna, z którą się Clintowi żyło tak długo i tak dobrze.
    Przeładował pistolet i wpadł do środka. Światła w kuchni i korytarzu były zgaszone, a nie chciał zwracać na siebie uwagi. Powoli szedł w stronę salonu. Zza okna dobył się wręcz ogłuszający ryk syren. Nic nie szło jak trzeba. Ale przynajmniej sąsiedzi czujni.
    Sądząc po minie Mockingbird - był o dwie, trzy minuty za późno. Miał dzisiaj cholernego pecha.
    Obrzucił wzrokiem pomieszczenie. Potłuczone szkło skrzyło się w świetle kinkietu jak z jakiejś poronionej bajki. Alicja w Krainie Czarów albo inny sen wariata. Clint przeniósł wzrok na Bobbi i szybko dostrzegł istotne braki w jej garderobie. Ugryzł się w język, żeby nic na ten temat nie powiedzieć (a miał w zanadrzu jedynie pochlebne słowa) i zdjął swoją kurtkę. W samą porę, bo funkcjonariusze brutalnie wkroczyli do domu, tupiąc o podłogę jak tancerze flamenco.
    - Panowie, mało pytań, raportujecie na ten numer - powiedział zanim którykolwiek z policjantów zdążył się odezwać. Z kieszeni spodni wyjął wąską wizytówkę, na której był tylko szereg cyfr. Telefon odbierze program AI, ale rozmowa zostanie zapisana, także żadna strata.
    - A ja zabieram panią w bezpieczniejsze miejsce. - Machnął czymś, co wyglądało na legitymację z rządowym znaczkiem. Dobrze, że przedstawiciele organów ścigania byli zbyt zaabsorbowani widokiem postawnego mężczyzny w kamizelce kuloodpornej, wojskowych butach i z gnatem przy pasie, żeby bliżej przyjrzeć się "legitymacji". Zawsze istniało ryzyko, że ktoś się w tym dopatrzy zwykłej zabawki dołączonej do któryś płatków śniadaniowych (nadal nie mógł się przekonać do pełnowartościowego musli).
    Wyszli na zewnątrz, gdzie stała Honda z wciąż włączonymi reflektorami. Jak miło, że panowie policjanci nie zauważyli kluczyków w stacyjce i nie postanowili ich sobie przywłaszczyć.

    OdpowiedzUsuń
  38. Odruchowo włączył radio. Spiker, którego głos automatycznie nasuwał na myśl obraz dwumetrowego faceta po piętnastoletniej odsiadce, rozemocjowanym tonem referował sytuację na drogach Nowego Jorku. Dobrze się składało. O ile wcześniej dalece rozminął się ze stanowym kodeksem drogowym, to teraz już nie wypadało zwrócić na siebie uwagę. Tym bardziej, że wcale nie miał przy sobie papierów, które świadczyłyby, że rzeczywiście pracuje dla rządu. Po drugie, trzymał przy sobie naładowaną broń. I jeszcze jeden pistolet w schowku, ale marne szanse, że go znajdą. Tak samo, jak fałszywe papiery ukryte za tapicerką.
    Istniało zbyt duże ryzyko niewygodnych pytań. Zwłaszcza tych związanych z obecnością Bobbi. Co z kolei bardzo źle wyglądało przy tym naładowanym pistolecie i jej pobladłej twarzy.
    Widywał ją już w różnych stanach. Teraz wyglądała tak, że martwił się o nią. Wbrew sobie. Zawsze miał problem z pozbywaniem się starych przyzwyczajeń. Za często zdarzało się tak, żeby po długim czasie, gdy wydawało mu się już, że to zamknięta przeszłość, dany odruch wrócił. Jak nawrót złośliwego nowotworu. Gorsze byłyby tylko przerzuty.
    - I uratowałaś jakiś tuzin ludzkich istnień - powiedział łagodnym tonem. Trochę ciążyła mu świadomość, że on sam nie ograniczałby się do wyłupania zabójcy oka. Nigdy specjalnie nie brzydził się przemocą względem kogoś, kto przyszykował dla ciebie kulkę.
    - Następnym razem odetnij mu palce. Nie będzie mógł pociągnąć za spust i świat stanie się lepszym.
    Zdecydowanie nie tak powinna wyglądać rozmowa dwójki ludzi, którzy wiele razem przeszli i jeszcze więcej powinni sobie powiedzieć. Ale Clint doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Tak jak wiedział, że dokładnie na tym samym polu wszystko się skończyło. Znaczy: ich małżeństwo. Wszystko... też mi.
    Dom Clinta Bartona z zewnątrz wyglądał podobnie, co inne domy w okolicy. Raczej mało zachęcająco. Ale tak właśnie przedstawiał się Brooklyn. Dwupiętrowy, z założenia miał służyć dwóm rodzinom. Na szczęście Hawkeye nie miał żadnego lokatora i nie zamierzał mieć. Drugie piętro zostało przeznaczone na sypialnię, jeden pokój gościnny (który tak naprawdę był nieużywanym pomieszczeniem) oraz całkiem sporo pokoi z papierami, bronią i nierozpakowanymi jeszcze pudłami.
    Zostawił samochód w garażu i od razu stamtąd przeszli do części mieszkalnej. Już na parterze dopadł ich Buster. Na początku pies miał zamiar jedynie wymusić na swoim właścicielu przeprosiny za tak niespodziewany koniec spaceru, jednak zauważył, że właściciel nie jest sam. Automatycznie podbiegł do Bobbi, żeby wtykać swój czarny, wilgotny nos wszędzie, gdzie się da.
    - Na górze w szafie są moje ubrania. Weź sobie coś tymczasowo. Wywietrzę pokój dla ciebie i znajdę czystą pościel...
    Szybko zniknął na schodach, przeskakując po dwa, trzy schodki. Jeszcze chwilę temu wydawało mu się, że wie, jak rozwiązać tę sprawę. Teraz najlepszym wyjściem byłoby podanie byłej żonie środków nasennych. Gdyby tylko miał w domu leki inne niż aspiryna...
    Do niedawna miał. Cała paletę środków nasennych. Ale wyrzucił wszystkie, kiedy kolejną noc z rzędu budził się z wrażeniem, że ktoś nieźle przywalił mu w potylicę i zawlókł do ciemnego budynku.
    Drugi komplet pościeli miał jeszcze nierozpakowany. Przynajmniej nie pomylił się sądząc, że naprawdę go ma. Pozostawało tylko pytanie - po co. Ale to już teraz nie miało znaczenia. Teraz chciał tylko, żeby ten dzień się wreszcie skończył.

    OdpowiedzUsuń
  39. Powinien był sprawdzić, czy Bobbi nic się nie stało. Ta myśl przyszła mu do głowy znacznie później niż powinna. Nigdy nie był dobry w podobne zabawy. Przede wszystkim interesował się przeżyciem. Własnym i towarzyszy. Stan zdrowia schodził jakby na dalszy plan. Swoje urazy jeszcze zwykle zauważał. Nie tyle czuł (zabawne, że rozchodząca się po ciele adrenalina działała prawie jak środek znieczulający), co w pewnym momencie po prostu dostrzegał strużkę krwi na nodze. Ponadto całkiem nieźle wychodziło Clintowi diagnozowanie złamań i stłuczeń. Kompletnie leżał w kwestii urazów wewnętrznych. Były niebezpieczne i najlepiej trzymać się od nich z daleka. Zwykle taka profilaktyka skutkowała, ale tym razem mogło przecież być już za późno. Nie wiedział, jak długo Bobbi była sam na sam z napastnikiem. Wiedział, że już wcześniej drasnęła ją kula tamtej pielęgniarki. Jednak mogła mieć wstrząśnienie mózgu, jakieś inne wstrząśnienie, cokolwiek... Nawet nie sądził, że jest w stanie troszczyć się aż tak o kogoś, kto nie jest Kate.
    Nie, stop. To bez sensu. Jeśli z ich dwojga któreś znało się na medycynie, to Bobbi. Na pewno nie miałaby problemów ze zdiagnozowaniem u siebie czegoś poważnego. Chociaż pewnie wytknie mu to niedopilnowanie spraw... Albo raczej wytknęłaby, gdyby to wszystko odbywało się na starych zasadach ich znajomości. Kiedy Hawkeye leżąc w łóżku, próbował zrozumieć nowe relacje między nim a Mockingbird, udało mu się zasnąć. Spał twardo, bez snów. Dokładnie tak, jak lubił najbardziej. Nawet nie podejrzewał siebie o takie zmęczenie. A gdy w nocy przyszedł do jego sypialni Buster, nie podniósł się, żeby wypędzić psa z łóżka. Jedynie zaspane neurony przypomniały sobie, że Bobbi zawsze wierciła się w nocy.
    ***
    Ranek był mglisty, w dodatku chmury na niebie wróżyły rychły deszcz. Budzik zadzwonił jak zawsze o siódmej. Clint musiał otworzyć oczy, żeby trafić w wyłącznik. Mimowolnie spojrzał przez okno i nagle bardzo zapragnął na powrót zagrzebać się w pościeli. I nie wychodzić. Był meteopatą. Równie dobrze mógłby z samego rana oberwać w brzuch. Nie obejdzie się bez aspiryny. Zawsze w listopadzie miał jej w domu mnóstwo. Utrzymywała go przy życiu.
    Naciągnął fioletową koszulkę i spodnie od dresu. Tuż przed wyjściem zauważył na pościeli psią sierść. Zaklął pod nosem i zszedł do kuchni. Machinalnie otworzył najbliższą szafkę i wyciągnął z niej opakowanie leku. W momencie, gdy miał zamiar sięgnąć po szklankę i wodę, poczuł na sobie czyjś wzrok. Jak mógł wcześniej nie zauważyć Bobbi?! Nagle zrobiło mu się dziwnie głupio z powodu tej aspiryny. Przecież nie miał się czego wstydzić. Był w swoim domu i... i już.
    - Dzień dobry - przywitał się nieco zachrypniętym po nocy głosem. - Jadłaś już śniadanie, czy czekałaś na mnie?
    Mimo wszystko nalał wody do szklanki i szybko połknął dwie tabletki, stając tak, żeby częściowo zasłonić się przed Mockingbird.

    OdpowiedzUsuń
  40. Na blatach nie zalegały brudne naczynia. To sprawiało, że Clint we własnej kuchni czuł się obco. Przyzwyczaił się do swojego bałaganu. Nie upadł jeszcze tak nisko, żeby jeść prosto z puszki albo wyłącznie pizzę z kartonu, chociaż pewnie nawet przy wystarczającej ilości wolnego czasu nigdy by kuchni do końca nie sprzątnął. Miał wypracowany system uzdatniania naczyń. Wybierał te najstarsze (niekoniecznie najbrudniejsze) i używał... po dwa, trzy razy. Dopóki się dało. Gdyby od tego kiedyś miało zależeć jego życie, dałby radę posprzątać. Zajęłoby mu to miesiąc, ale jakoś dałby radę. W końcu dawno już minęły czasy, kiedy musiał podstawić sobie stołek, żeby sięgnąć zlewu i myślał, że woda bąbelkowa sama zmyje talerze.
    Wniosek był prosty, chociaż niewiarygodny. Bobbi sama sprzątnęła ten cały syf i w dodatku zrobiła śniadanie. Prawdopodobnie powinien ją za to nosić na rękach albo zabrać do jakiegoś zamku (ktoś wspominał, że Stark w ten sposób odwdzięczył się Jones za jakąśtam przysługę). Najgorsze to, że jeszcze w czasach, gdy byli małżeństwem, na pewno wziąłby ją na ręce. Teraz nie do końca wiedział, jak podziękować.
    Zresztą od kilku godzin mało co wiedział. Znacznie lepiej od myślenia wychodziło mu działanie. Dlatego nie myślał nad tym, czy powinien pojawić się u Mockingbird, po prostu się pojawił. I dużo by dał, żeby teraz wydarzyło się coś, co odwróciłoby sytuację na jego korzyść.
    Nie posłuchał jej. W zasadzie to spodziewał się takiej wypowiedzi, dlatego połknął leki zanim go ostrzegła. Był dorosły. Od bardzo dawna był dorosły i zdany na siebie. I jeszcze nigdy jego żołądek jakoś wybitnie się nie skarżył na ostre traktowanie farmaceutykami. Zresztą Hawkeye należał do osób, których prawie nic nie było w stanie zatruć. Zaczynając od półsurowego mięsa szczura, kończąc na jedzeniu szykowanym przez żonę. Aczkolwiek teraz to wszystko wyglądało znacznie lepiej niż pamiętał. I lepiej pachniało. Bez wewnętrznych oporów usiadł przy naszykowanym nakryciu.
    - Pomyślałbym, że przeniosłem się do przeszłości, ale wtedy to mocno inaczej wyglądało - stwierdził z właściwym mężczyznom brakiem wyczucia chwili. Czasami nawet taki Clint, uważany przez większość świata za porządnego faceta, który nie ma specjalnych zapędów, żeby pchać się z butami w czyjeś życie osobiste, wykazywał się nietaktownością. Zwykle takie rzeczy należało mu po protu wybaczyć, ale tym razem to było jak wrzucenie niedopałka do butli z gazem.

    OdpowiedzUsuń
  41. Uniósł brwi tak, jakby patrzył na kilkuletnie dziecko, które właśnie oznajmiło, że wyrusza w podróż dookoła świata. Tu i teraz. W ciemnych oczach malował się pewien rodzaj politowania oraz coś, co ubrane w słowa znaczyłoby "droga wolna, idź choćby teraz; a jak będziesz wracać, przynieś pocztę."
    - Mhmm - mruknął z nikłym uśmiechem na twarzy. - I dokąd potem pójdziesz? Do oblężonego przez policję i SHIELD domu? Zamieszkasz w hotelu? Pracujemy razem, Bobbi.
    Na chwilę przerwał. Piękna mowa swoją drogą, ale zimne śniadanie będzie zdecydowanie mniej smaczne. Przeczuwał, że kobieta będzie czerpać pewną satysfakcję z obserwowania go. Głównie dlatego, że w miarę opróżniania talerza, wyglądał coraz bardziej przytomnie. Nigdy nie rozumiał dlaczego, ale podobne widoki zawsze sprawiały, że kobiety przepełniała satysfakcja. Nawet taką Jones, która robiła cierpiętniczą minę za każdym razem, gdy ktoś zaglądał jej do garnków.
    - Zostań tutaj tak długo, jak będzie trzeba, to duży dom. Tamten pokój może być twój, wrócisz tam i się wyśpisz, a my z Busterem się zmyjemy na tak długo, jak będziesz chciała. Wypłacę gotówkę z bankomatu, kupisz sobie ubrań na kilka dni. Potem mi oddasz.
    Wspaniały gest obrońcy płci słabej. Rzecz jasna wcale tak nie myślał. Po prostu uznał, że to będzie naturalne. Byli współpracownikami. I, do wszetecznicy nędzy, gdyby na miejscu Mockingbird był w tej chwili T'Challa, kapitan Rogers albo nawet ten przeklęty Hank Pym, Hawkeye zachowałby się w ten sam sposób. Ta lojalność była czymś, za co go ceniono. On w tej chwili mocno przeklinał własną lojalność. Ale nie mógł zrobić wyjątku od reguły tylko dlatego, że przedmiotem sprawy była jego dawna żona.
    - Tylko, na litość, pójdź prosto do sklepu z ciuchami. Żadnych książek. Żadnych szklanek. Żadnych rzeczy, z którymi ani ja, ani ty, nie będziemy mieli co zrobić. Jesteśmy dorośli, przynajmniej poudawajmy odpowiedzialnych.

    OdpowiedzUsuń