1.04.2012

Mrowisko


[Niniejsze opowiadanie dedykuję N.T. jednemu z największych geniuszy świata tego.
I może trochę J.W., T.Z. i P.T. chociaż to już z zupełnie innych powodów.]


Młodzieniec nie patrzył w dół, na wyszczerbioną krawędź muru, po której biegł. Lata treningu dawały niezwykłe wyczucie równowagi, pozwalające czuć się pewnie niezależnie od wysokości. A nawet gdyby spadł, ten sam trening dawał mu szansę wyjścia z tego bez szwanku.
Dennis Chaid, czarnoskóry dwudziestolatek wychowany przez sierociniec i ulicę, całym sercem wyznawał zasadę wypisaną dużymi literami na swojej jaskrawozielonej koszulce.
Parkour to nie sport. Parkour to styl życia.
- Czekaj! - wysapała z trudem Callidy, biegnąc wzdłuż muru, uważnie przyglądając się przybrudzonym cegłom, szukając odpowiedniego miejsca.
- To wbrew zasadom! - odkrzyknął jej Dennis, na ułamek sekundy odwracając się do młodszej przyjaciółki – Kto osłabnie, ten zginie! Takie są prawa natury!
Callidy zatrzymała się, marszcząc czoło. Odniosła wrażenie, że w głosie chłopaka w ogóle nie słyszała zmęczenia. Czy to naprawdę kwestia wprawy, czy po prostu miała do czynienia z człekokształtną maszyną? Jak on to robił?
Dziewczyna odgarnęła z twarzy jeden z kilkudziesięciu cienkich warkoczyków, teraz lekko wilgotny od potu.
- A potem świat cie przeżuje, połknie i zwróci – dodała Volrina beztrosko – Przyjemne perspektywy, prawda?
Callidy z westchnieniem odwróciła się w jej stronę. Volrina stała oparta o mur, jej szary dres wyraźnie odcinał się od pociemniałych cegieł. Zwykle rozpuszczone blond włosy teraz miała związane w koński ogon wysoko na czubku głowy.
- Nie martw się – odezwała się po chwili pocieszająco – Też nigdy nie mogę za nim nadążyć.
Mrużąc oczy, przyjrzała się najbliższej ławce. Deski ciężko znosiły kolejne zmiany pogody, miesiące opadów deszczu i śniegu oraz sezonowe wahania temperatury odciskały na nich wyraźne piętno. Jednak najprawdopodobniej miały szansę wytrzymać jeszcze rok, biernie przyjmując na siebie kaprysy żywiołów.
Volrina cofnęła się kilka metrów, z rozbiegu wskoczyła na ławkę i natychmiast wybiła się w górę, osiągając krawędź muru. Szybko przeszła kilka kroków, aby zrobić miejsce Callidy, idącej w jej ślady.
Callidy lekko się zachwiała, ale udało jej się utrzymać równowagę. Powoli wyprostowała się, zerkając w stronę, z której przybiegła.
- Przyjdą tu?
Skierowała swoje pytanie w próżnię, nawet nie spoglądając na Volrinę. Obojętnego wzruszenia ramion również nie zauważyła.

Było ich ponad dwadzieścia osób, chociaż chyba nigdy nie spotkali się w pełnym składzie. Najstarsi dawno skończyli dwadzieścia trzy lata, najmłodszy członek miał dopiero szesnaście. Adrenalina nie pyta o wiek, kiedy łączy ludzi, kieruje się innymi kryteriami.
Nie mogli nazywać siebie przyjaciółmi, chyba bardziej pasowałoby tu określenie rodzina. To w jakiejś części mogło wyjaśniać łączące ich skomplikowane więzi, dzielące grupę na mniejsze grupki osób bliżej ze sobą związanych. Jedni budzili zaufanie, inni już trochę mniej, były osoby bliskie jak rodzeństwo albo tacy, o których pozostali praktycznie nic nie wiedzieli. Jednocześnie wszyscy wykazywali niezwykłą wręcz tolerancję wobec pozostałych, wywodzących się nieraz ze skrajnie różnych środowisk. Nikt nie musiał obawiać się wykluczenia czy osamotnienia, każdy miał prawo być sobą, indywidualnością a jednocześnie żywą cząstką czegoś większego.
Byli jednością. Czymś stałym i niezmiennym, determinującym swoisty stan równowagi w tym dziwnym układzie. I tej równowagi byli gotwi bronić. Żadne z nich nie wątpiło, że w razie jakichkolwiek problemów zareagowaliby wszyscy, nawet ci, którzy na co dzień wydawali się obojętni na wszystko wykraczające poza mały światek wyznaczany przez własną osobę.
Nie mieli własnej nazwy. Nie potrzebowali czegoś takiego, nazwy kojarzyły im się bardziej z czymś stworzonym na siłę. Z czymś, co koniecznie potrzebuje potwierdzenia własnego istnienia i jednoznacznego określenia swojego miejsca na świecie. To, co powstawało spontanicznie, istniało na tyle pewnie, że żadne z nich nie mogło mieć wątpliwości. Nie potrzebowali na to dowodów.

Pierwszy dobiegł do nich Roy, wiecznie blady osiemnastolatek, o wiecznie zmarzniętych rękach, które nieustannie rozcierał, jakby to mogło cokolwiek zmienić i wiecznie ubrany w zbyt obszerny dres, który wiecznie wisiał na jego patykowatym ciele jak na kiju od szczotki.
- Ciekawe czy jego życie też będzie trwało wiecznie – zażartowała kiedyś Volrina. Od tamtej pory zaczęły się docinki na temat rzekomego wampirycznego pochodzenia tego młodego człowieka. Wtedy jeszcze mogli to traktować jak zwyczajne żarty, w obecnych czasach podobne przekomarzanie mogło sprowadzić na nich wszystkich poważne kłopoty.
Ludzie lubili się bać. Lubili dawać się straszyć, kochali wręcz wpadać w paranoję i nakręcać się w błędnym kole niedopowiedzeń, pogłosek i niesprawdzonych hipotez. Czuli się spełnieni, mogąc rzucać oskarżenia, ograniczać zaufanie i kiwać głowami z wyrazem twarzy w stylu no i popatrzcie, że jednak mieliśmy rację...
Media również to uwielbiały, chociaż z powodów nieco odmiennych. Całe to szaleństwo związane z rejestracją mutantów, protestami, manifestacjami czy wręcz otwartą wojną wybitnie podnosiło oglądalność. A co za tym idzie, zyski. To chyba oczywiste, że ostatecznie wszystko sprowadza się do pieniędzy...
- Piętnaście minut spóźnienia – powiedziała Volrina bezlitośnie, z nieskrywaną satysfakcją. Czasami nie potrafiła się powstrzymać.
Oczywiście znacznie tę wartość zawyżyła, ale to chyba nie miało w tej chwili większego znaczenia. Dla upolowanej przez lwa antylopy nie stanowiło większej różnicy, czy zabrakło jej minuty czy trzech, aby bezpiecznie umknąć napastnikowi.
- Czy to nie jest właśnie ostateczne obalenie mitu na temat mojego rzekomego wampiryzmu? - spytał Roy spokojnie – Chyba nie myślisz, źe celowo dałbym żałosnemu śmiertelnikowi tak mnie wyprzedzić?
Callidy zmarszczyła brwi. On też nie wyglądał na zmęczonego szaleńczym biegiem na przełaj. Owszem, nie biegał tak szybko jak Dennis czy Mark, zwinnością też nie dorównywał pozostałym. Ale żaden z członków ich nietypowej rodziny nigdy nie miał okazji oglądać go zmęczonego. Nigdy.
- A jeśli mowa o śmiertelnikach i istotach wyższych, słyszeliście może najnowsze doniesienia na temat Instytutu Profesora Xaviera? - spytała Callidy, przenosząc wzrok z jednej twarzy na drugą. Odpowiedziało jej zgodne kręcenie głowami.
- A co się stało? - spytał Roy niepewnie. Callidy westchnęła i wymownie przewróciła oczami.
- Właśnie się pytam. Kilka dni temu słyszałam, że wkrótce ujawnią się szczegóły, kóre mogą zmienić nasz dotychczasowy punkt widzenia. Potem jakoś nie miałam czasu na oglądanie wiadomości.
Roy nieśmiało zerknął w stronę Volriny, która natychmiast zaczęła kręcić głową i skrzyżowała ręce na klatce piersiowej.
- Na mnie nie licz. Nic nie wiem. Nie mam z nimi nic wspólnego i nie chcę tego zmieniać.
- Ale mówiłaś...
- Nie ma żadnego „ale” – ucięła Volrina krótko – To wojna gigantów. A my powinniśmy cieszyć się tym, co wiemy, nie interesując się bardziej, niż jest to konieczne. Kiedy walczą tytani, zadaniem mrówek jest spokojnie siedzieć na tyłku i w miarę możliwości uniknąć zdeptania. Angażowanie się w ten konfikt to dobrowolne wyjście na środek ich drogi i czekanie, który z gigantów pierwszy zmiażdży nierozważną mrówkę. A on nawet tego nie zauważy.
Callidy pokręciła głową.
- Należałaś kiedyś do Instytutu – zauważyła – Gdybyś została tam dłużej...
Volrina, uśmiechając się jednocześnie czarująco i trochę jadowicie, szybko jej przerwała.
- Gdybym? Nie zostałam tam. To się liczy. Teraźniejszość. Rzeczywistość. Nie „co by było gdyby”. Efekty motyla i inne paradoksy czasoprzestrzeni zostaw filozofom i fizykom kwantowym. Należę tylko i wyłącznie do was. Do nas. I sądzę, że w tej walce wszyscy jesteśmy mrówkami.
Roy przyglądał jej się ze zmarszczonym czołem.
- Nie byłbym tego taki pewien – mruknął, zeskakując z muru i lądując na trawniku w przysiadzie. Szybko wstał i spojrzał w prawo, gdzie dostrzegł dwie zbliżające się ku nim sylwetki. Z tej odległości mógł już ich rozpoznać. Marvin Cole i jego siostra Terri, dwadzieścia jeden i dwadzieścia dwa lata. Bez studiów, stałej pracy i sprecyzowanych planów na przyszłość. Normalne w ich gronie.
- A czemu nie? - spytała Volrina, również zerkając w tamtą stronę, ale szybko wróciła spojrzeniem do twarzy Roya. Chłopak nagle zobaczył coś interesującego na podeszwie swojego buta. Coś, co kazało mu chwilowo zignorować stojącą przed nim dziewczynę. Za to Volrina niemal wywierciła mu swoim spojrzeniem dwie dziury w czaszce.
- Trudno znaleźć mrówkę miotającą błyskawicami – mruknął, najwyraźniej czując, że jej oczy wwiercają się już nieco zbyt głęboko.
- Chyba, że ta mrówka myśli o pobiciu swojego ostatniego rekordu – odparła Volrina z rozbawieniem, po czym cicho westchnęła.
Jej ostatni rekord. Pamiętała go doskonale, wynosił dwa metry i osiemdziesiąt siedem centymetrów. Dwójka, potem kropka oddzelająca tę ósemkę i siódemkę. Słownie: dwieście osiemdziesiąt trzy centymetry. Jeśli dziewczyna się nie myliła, dwa odpowiednie punkty nadal były zaznaczone na murze, przy którym stała w trakcie bicia owego rekordu. Narysował je Marvin, po osobistym zmierzeniu odległości między czubkami palców Volriny a krawdędzią jednego ze skrzydeł żelaznej bramy.
- Możesz sobie być mrówką, nawet czerwoną, jeśli tak bardzo ci na tym zależy – odezwał się Roy, wyrywając dziewczynę z rozmyśleń – Ale i tak nie zostawisz tej sprawy w spokoju. A wiesz, dlaczego? Bo to po prostu nie jest w twoim stylu.
Volrina posłała mu czarujący uśmiech.
- A w takim razie co według ciebie jest w moim stylu?
Chłopak wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. To ty powinnaś znać odpowiedź na to pytanie.
Do licha, chciałabym, pomyślała dziewczyna ponuro. Nawet nie wiesz jak bardzo.

Woda mineralna, zupka w proszku i ostatni, odgrzewany kawałek pizzy z poprzedniego dnia. Wszystko w plastikowych naczyniach. Ale chyba nie z tego powodu Volrina nie miała apetytu.
Niemrawo mieszała łyżką czerwonawą zawartość plastikowego kubka, składającą się chyba z samych konserwantów i barwników. W zawiesistym płynie unosiły się jakieś podejrzane grudki.
Dźwięk stukania w klawiaturę komputera, rozlegający się w mieszkaniu niemal nieprzerwanie przez ostatnie trzy godziny, powoli doprowadzał ją do szału. Dziewczyna wydała z siebie głośny jęk.
- Coś nie w porządku?
A Orland od chwili, kiedy zerwał kontakt z rzeczywistością, był w stanie tylko ją irytować...
- Ty naprawdę nie masz nic do roboty? - spytała dziewczyna ze złością. Podniosła ze stołu plastikowy kubek, szybkim krokiem podeszła do zlewu i gwałtownym ruchem opróżniła go z zupy. Naczynie wylądowało w koszu
Gdzieś za plecami usłyszała serdeczny śmiech.
- Jak chcesz wiedzieć, właśnie przygotowuję coś do pracy. Czy też, jak sama się wyraziłaś, do roboty. A ktoś tu chyba ma gorszy dzień...
Volrina przeszła kilka kroków, głęboko odetchnęła, zrobiła zwrot, znów podeszła do ściany i zawróciła po raz kolejny. Dlaczego to mieszkanie nagle wydało jej się takie małe? Coś pomiędzy przedpokojem a kuchnią, jeden wspólny pokój i niemiłosiernie ciasna łazienka.
- Muszę przemyśleć kilka spraw. Po prostu...
Odpowiedział jej bliżej nieokreślony dźwięk, mający najprawdopodoniej wyrażać zrozumienie i współczucie.
- To wszystko już jasne. Dla was, blondynek, to straszliwy i często bezowocny wysiłek...
Jeżeli nawet był zadowolony ze swojego żartu, natychmiast zmienił zdanie, kiedy ich spojrzenia się spotkały. Volrina wcale nie wyglądała na rozbawioną.
- Czy chociaż raz w życiu mógłbyś mi pomóc?
Miała wrażenie, że w jej głosie zabrzmiała groźba, co było już czystym przypadkiem. Nie miała takich zamiarów. Była po prostu... zmęczona. Zmęczona całym tym myśleniem, z którego nadal nic nie wynikało.
- Całe życie byłam dezerterką – wyrzuciła z siebie tonem beznadziejnie wypranym z emocji – A teraz mam okazję po raz kolejny okazać się wyrachowaną zimną suką i egoistką, która tylko dba o swój tyłek i święty spokój. I nie mam pojęcia...
- Daj spokój – przerwał jej Orland zdecydowanie. Dźwięk stukania w klawisze ucichł, rozległ się odgłos człapania bosymi stopami po parkiecie. Chłopak stanął w drzwiach, przez chwilę przyglądał się współlokatorce ze zmarszczonym czołem, potem powoli zaczął iść w jej stronę.
Zaraz przytuli mnie i zacznie pocieszać, pomyślała Volrina zgryźliwie. Ale wydaje mi się, że życie to jednak nie film.
Tak jak myślała, Orland stanął po drugiej stronie stołu i oparł dłonie o krawędź blatu.
- O co znowu się oskarżasz? - spytał już spokojniejszym tonem – Nadal uważasz, że to z tym chłopakiem to twoja wina? Zrozum wreszcie, że nic nie mogłaś na to poradzić. To była wojna. Wojna między znacznie potężniejszymi od nas, którzy dysponowali środkami i możliwościami, jakich nawet nie potrafimy sobie wyobrazić...
- Złamałam obietnicę – powiedziała Volrina ponuro. Zaczęła rozglądać się za krzesłem, ale na jej nieszczęście, w zasięgu wzroku żadnego nie było. Oprócz tego, na które właśnie zsunął się Orland.
- Powiedziałam Mike'owi, że po niego wrócę... Ale czekałam. Sama nie wiem na co. Nie chcę po raz kolejny popełnić tego samego błędu.
Orland uniósł brwi.
- I co zrobisz? Dasz się zabić, włączając się w bezsensowną wojnę, która cię nie dotyczy? Co wtedy zyskasz?
- Mój duch wreszcie zazna spokoju – mruknęła Volrina zgryźliwie. Wyprostowała się, gwałtownym ruchem odrzuciła włosy w tył. Spojrzała w chłodne, szare oczy chłopaka.
- A czy w ogóle muszę coś zyskać? Tu nie chodzi o mnie. Ja jestem beznadziejnym przypadkiem, już w chwili narodzin... to znaczy stworzenia? Wyhodowania?
- Sklonowania? - podsunął Orland niecierpliwie.
- Może być – zgodziła się Volrina – W każdym razie od początku jestem spisana na straty. Ale są inni. Dzieci w kochających rodzinach, które czasami nie są w stanie ich zrozumieć, ale robią co w ich mocy, żeby zapewnić im w miarę normalne życie. I co, teraz ktoś im to odbierze? Z powodu innych, z powodu zamachowców, rządu, porachunków między najbardziej wpływowymi obywatelami naszego pięknego kraju? To tak jakby zdyskryminować wszystkich ludzi na świecie z powodu przestępstw popełnianych przez jednostki. Margines.
- To nie to samo... - zaczął Orland, niejako automatycznie, ale zaraz urwał. Chyba sam w to nie wierzył.
- To dokładnie to samo. Myślę... Nie, nie myślę. Wiem. Ja wiem, że zasługują na szansę. Są tacy jak my... to znaczy wy... wiesz, o co mi chodzi.
Orland niepewnie pokiwał głową. Wiedział, do czego dziewczyna zmierza, ale nie był pewien, jakie odpowiedzi okażą się najbezpieczniejsze. Znał Volrinę na tyle dobrze, że wiedział, kiedy zamierzała ujawnić tego gorsze strony swojego uciążliwego we współżyciu charakteru.
Dziewczyna ciężko westchnęła i wyciągnęła ponad stołem rękę. Jej dłoń na tle ciemnego, podniszczonego blatu wydawała się chorobliwie wręcz blada.
- Nie różnimy się zbytnio.
- I co z tego wynika? - zdziwił się Orland. Teraz już naprawdę nic nie rozumiał.
- Wszyscy jesteśmy mrówkami. A co robią mrówki w czasie wojny?
Orland zmarszczył czoło i wzruszył ramionami.
- A czy ja wiem? Ukrywają się, żeby przeczekać? Budują...
Volrina rozszerzyła oczy w niemym olśnieniu. Czyżby to właśnie była odpowiedź?
- Mrowisko – dokończyła szeptem.
Odepchnęła się od stołu, obrzuciła kuchnię szybkim spojrzeniem. Bluza leżała na podłodze, obok niedbale ciśniętych adidasów. Dziewczyna ubrała się kilkoma zdecydowanymi ruchami, jeszcze szybki rzut oka na wiszące obok drzwi lustro... tylko po to, żeby zupełnie zignorować to, co zobaczyła. Niecierpliwie odrzuciła do tyłu włosy, teraz już niemal całkowicie splątane.
Orland przyglądał się jej poczynaniom obojętnie, do chwili, kiedy dziewczyna otworzyła drzwi.
- Volrina, mogę wiedziedzieć, co ci znowu odbiło?
Dziewczyna niechętnie spojrzała przez ramię. Na jej twarzy pojawił się jeden z jej charakterystycznych, gorzkich uśmiechów.
- Idę budować mrowisko.

Nieprzyjemna woń zalegała nad schodami jak gęsta chmura dymu. Pokryte warstwą kurzu nagie żarówki dawały niewiele światła. Tynk ze ścian, razem z farbą, odpadał całymi płatami, dziwne było tylko to, że okruchy nie leżały na schodach i posadzce.
Już z parteru Volrina mogła usłyszeć podejrzane dźwięki, jednoznacznie świadczące o tym, że jej ofiara aktualnie przebywała w mieszkaniu. I albo naprawdę Frank Merendish tak zapamiętale uderzał o siebie jakimiś kawałkami metalu, albo dziewczyna była na tym punkcie zwyczajnie przewraźliwiona. Z każdym kolejnym stopniem upiorne trzaski i zgrzyty wydawały się coraz bardziej nieznośne, w odległości dwóch metrów od drzwi mieszkania Franka, dziewczyna mimowolnie skrzywiła się z bólu. Miała wrażenie, że ten hałas przewierca jej mózg.
Zapukała do drzwi, na wszelki wypadek zaciśniętą pięścią, żeby przebić się przez dochodzące z wnętrza odgłosy. W tym miejscu naturalny odruch naciśnięcia dzwonka nie obowiązywał, dziewczyna nie musiała nawet spoglądać na ścianę, żeby przekonać się po raz kolejny, że przycisk zastępuje tu plama stopionego plastiku na osmalonym betonie. Najwyraźniej szalone wynalazki Franka Merendisha nie znały pojęcia własności wspólnej.
Kilka minut oczekiwania, aż drzwi wreszcie się otworzą Volrina spędziła na rozmyślaniach, czy dzwonek na klatce schodowej na pewno można zaliczyć do owej „własności wspólnej”. Zanim doszła do jakiegokolwiek wniosku, Frank raczył jej otworzyć, prezentując swoją nieodłączną ostatnio fryzurę, która wyglądała, jakby oś wybuchło mu na czubku głowy. W przypadku tego człowieka podobne dmysły nie byłyby zresztą dalekie od prawdy.
- A czego tu chcesz? - spytał gospodarz, mierząc dziewczynę niechętnym spojrzeniem. Być może chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zanim kolejny raz otworzył usta, gdzieś wokół nich, a może ponad nimi, rozległ się głuchy pomruk.
- Cóż, widzę, że jesteś zajęty... - Volrina uniosła jedną brew i skrzyżowała ręce na klatce piersiowej, jednocześnie uśmiechając się czarująco. Frank ciężko westchnął.
- To akurat nie ja... Burza idzie. Nareszcie.
Volrina skrzywiła się. Z każdą chwilą była coraz mniej przekonana do swojego pomysłu. Albo zwyczajnie wybrała niewłaściwego człowieka.
Ale, do diabła, czy potrafiłaby znaleźć kogokolwiek innego, kto mógłby choćby rozważyć jej propozycję?!
- Chciałam tylko spytać, czy nadal jesteś w posiadaniu tych kilku pokoików na poddaszu i znacznej części piwnic w tej uroczej kamienicy – bąknęła, czując, że Frank nadal oczekuje odpowiedzi na pytanie, które zadał na początku. Mężczyzna nie odrywał wzroku od jej twarzy. W końcu kilka razy głęboko odetchnął i cofnął się pod ścianę.
- Wchodź, ty piorunie utrapiony. Widzę, że czeka nas dłuższa i nieprzyjemna pogawędka, prawda?
W rzeczy samej, odpowiedziała mu w myślach Volrina. W jej oczach pojawił się niepokojący błysk.
Mężczyzna cofnął się jeszcze bardziej, pozwalając jej przejść.
- Możemy porozmawiać w salonie, jeśli nie masz nic przeciwko...
- W porządku – odparła Volrina machinalnie, odgarniając zwisające z sufitu przewody, rurki i łańcuchy. Sama myśl o przedzieraniu się przez to złomowisko przyprawiała ją o dreszcze. Mechaniczne ramię szczęśliwie pozostawało gdzieś poza polem widzenia.
- I coś do picia mogę dać... o tak będziemy gadać o suchym pysku...

- Czyli dobrze zrozumiałem... Mam udzielać azylu włóczęgom, którzy mnie o to poproszą? Niezarejestrowanym mutantom? Łamiąc po drodze kilkanaście przepisów?
Volrina z zadowoleniem pokiwała głową.
- W rzeczy samej – powiedziała, odstawiając kieliszek na jedyną pustą poziomą powierzchnię w salonie, czyli blachę, leżącą na dwóch tekturowych pudłach.
Siedzieli w zagraconym salonie Merendisha, przerobionym na coś pomiędzy warsztatem a laboratorium, burza na zawnątrz w tym czasie zdążyła rozszaleć się na dobre. Twarz Franka przybrała zdrowy, rumiany odcień, który w jego przypadku nieodparcie przywodził na myśl stracha na wróble.
- O, cholera – mruknął mężczyzna po chwili, która równie dobrze mogła być wiecznością. Tak, jakby słowa dziewczyny docierały do niego z opóźnieniem, co w obecnym stanie raczej nikogo nie mogło dziwić.
- Więc jak? - dziewczyna starała się być miła, chociaż powoli traciła cierpliwość. Widziała, że umysł Franka coraz bardziej opornie przyjmuje kolejne informacje, wkrótce mężczyzna mógł stracić kontakt z rzeczywistością.
- A jeśli odmówię? - w głowie Merendisha pojwił się pojedynczy trzeźwy przebłysk. Ale tego akurat dziewczyna mogła się spodziewać. I mogła uznać, że doskonale się przygotowała.
- Ktoś może dowiedzieć się o twojej przeszłości w Sellenhard. I teraźniejszej działalności...
Ruchem ręki wskazała skomplikowaną konstrukcję dumnie stojącą na środku pokoju. Od czasów jej ostatniej wizyty w tym mieszkaniu, tu i ówdzie przybyło kilka rurek, sprężyn i diod. Całość nadal wyglądała, jakby miała w każdej chwili runąć, grzebiąc pod stertą gruzu pechowego konstruktora.
- Nie sądzę, że ktoś mógłby tolerować takie pogwałcenie podstawowych zasad bezpieczeństwa.
Dziewczyna wymownie zerknęła w stronę uchylonego okna, przez które wychodziły jakieś metalowe elementy.
Frank momentalnie wytrzeźwiał. Zerwał się z miejsca w tym samym momencie, kiedy na zewnątrz rozległ się huk.
- A dokąd to? - zdziwiła się Volrina. Również spróbowała wstać, ale zaczepiła o coś ubraniem, a próbując się wyplątać, uderzyła kolanem o stojącą zdecydowanie zbyt blisko metalową beczułkę. Frank zdążył w tym czasie dopaść olbrzymiej machiny i nacisnąć kilka białych guzików tuż przy podłodzę.
- O tak, tak... nareszcie! - krzyknął obłędnie, kiedy kolejne diody nad jego głową zaczęły się zapalać. Całkowicie ignorował Volrinę, która w tym czasie podeszła do niego, odwrócił się do niej dopiero, kiedy dziewczyna położyła mu dłoń na ramieniu.
- O tak... - jęknął w upojeniu. Volrina uniosła brwi.
- To znaczy, że się zgadzasz? - spytała głosem tak słodkim, że niemal przyprawiał o mdłości. Frank rwnież tego zdawał się nie zauważać, bo szybko pokiwał głową.
- Tak, kotku, zgadzam się na wszystko, oto mój dzień! Moja chwila! Nadeszła!
Volrina cofnęła się i zagryzła wargę.
Chyba osiągnęła swój cel. Chyba. Ale dlaczego w takim razie nie pojawiało się to znajome uczucie triumfu? Jeżeli wreszcie postąpiła słusznie, chyba powinna jakoś o odczuć... Ale zamiast tego czuła tylko coraz większy niepokój. Coś było nie w porządku...
Bo to było zbyt łatwe?
- Pomóż mi! - wydarł się nieoczekiwanie Frank. Jego głos wyrwał dziewczynę z rozmyśleń. Volrina potrząsnęła głową.
Powoli docierało do niej, że mężczyzna biega wokół konstrukcji, mocując do niej kolejne przewody. Coś warczało, niemal zagłuszając odgłosy burzy. Kolejne diody zapalały się i gasły.
Dziewczyna w ostatniej chwili pochyliła się, kiedy z konstukcji wyłonił się ostro zakończony pręt. Gdyby zrobiła to ułamek sekundy później, co najmniej dziewięć centymetrów nierdzewnej stali utkwiłoby jej w mózgu.
- Co się dzieje u licha?! - zawołała. Jak na złość Merendisha nie było w zasięgu wzroku. Chwilę później niebo za oknem rozdarła błyskawica. Huk długo wprawiał cały budynek w drżenia.
- Frank, na litość boską, co ty wyprawiasz?!
Mężczyzna wychylył głowę zza niewiadomego przeznczenia metalowej skrzyni. On nie wydawał się prerażony, w jego oczach zachwyt mieszał się z obłędem.
- Sądzisz, że to zwykły przypadek, kotku? Że przychodzisz tu akurat dzisiaj, bo taki masz nagły kaprys, a tu nagle stajesz się świadkiem mojego triumfu! To przeznaczenie!
Volrina chwilowo nie czuła się na siłach rozmyślać na tamaty filozoficzne. Nie, kiedy budząca się do życia kupa złomu usiłowała jak najszybciej wysłać ją w zaświaty, wynik negocjacji z bardziej niż lekko podchmielonym szaleńcem wciąż pozostawał nierozstrzygnięty, a kolejne pioruny uderzały podejrzanie blisko zdewastowanej kamienicy. Zwłaszcza, że sama nie mogła już ręczyć za własną trzeźwość.
- Frank, do jasnej cholery!
To było na wypadek, gdyby powoływanie się na Boga nie odniosło rezultatu. Dość rozpaczliwe i w zasadzie tak samo bezskuteczne.
- Widzisz to, dziewczyno? Czujesz to? Zbliża się, czuję, jak niebo drży niecierpliwie, chcąc w końcu odpowiedzieć na moje wezwanie!
Volrina otworzyła usta, ale w tym momencie naprawdę to poczuła. Włosy na całym ciele zjeżyły się, po plecach przeszedł zimny dreszcz. Monotonne buczenie przeszło w okropny jazgot, umieszczona pod sufitem czerwona lampka, wyglądająca na alarm, zaczęła szybko migotać. A potem, w nagłym rozbłysku biało-błękitnego światła, już nic nie dało się zobaczyć.
Jeszcze zanim rozległ się ten przerażający huk, dziewczyna usłyszała, jakby z oddali krzyk Merendisha.
- Odprowadź to, dziewczyno, zanim całą kamienicę rozwali! Na co czekasz, odprowadź to do diabła!
Trzeźwość myślenia pojawiła się chyba w nieodpowiednim momencie.
- Do diabła? Myślisz, że wiem, gdzie właściwie jest to całe piekło?
- Nie do piekła, idiotko! W uziemienie! I to już!
Volrina sama nie wiedziała, co wydarzyło się w ciągu kolejnej sekundy. Ani w jakiej kolejności. Obrazy i urywki zlepiły się w jedną całość. Blada twarz Merendisha na granatowym tle ściany. Jakieś przedmioty, usuwające się spod nóg. Dłoń, nie wiadomo czyja, wplątująca się w strzęp, który kiedyś był zasłoną. Rozgrzana do czerwoności rura o kilka milimetrów wyżej niż czubek głowy. Podłoga, nagle wznosząca się do pionu i zbliżająca się z niewiarygodną szybkością. Trzask i zapach spalenizny. Coś zaciskające się wokół kostek nóg, twardy ciężar spadający na plecy. Chłód metalowej płytki pod czubkami palców.
Zupełnie jak w Sellenhard.
To była ostatnia myśl, zanim rozległ się ów huk. I chyba właśnie dopiero wtedy Frank Merendish zwymiotował krwią i zemdlał.

Kolejne umieszczone na ścianach tuż pod sufitem żarówki zapalały się pojedynczo przy akompaniamencie cichego szumu. Światło częściowo przesłaniały chmury czarnego dymu. Odgłos grzmotów dochodził jakby z oddali. Pachniało spalenizną. I czymś jeszcze, wyjątkowo nieprzyjemnym.
Stopiona guma? pomyślała Volrina, otwierając oczy. Różowe i zielone plamy zatańczyły na tle tych czarnych na suficie. Gdzieś we wnętrzu odezwała się głucha, kojąca pustka.
Dziewczyna wstała, uderzając łokciem o coś twardego i kanciastego. Sycząc z bólu, próbowała usiąść i oprzeć się o ścianę, jednak coś mocno trzymało jej nogi. Od kolan w dół, krępowała je cienka stalowa linka, teraz nieco poczerniała. Z nogawek dżinsów pozostały zwęglone strzępy.
Volrina zaczęła powoli odwijać linkę z nóg, nie wyglądało na to, żeby doznała poważniejszych obrażeń. Tylko w kilku miejscach lekko otarła skórę.
Znacznie gorzej prezentował się Merendish, którego znalazła po kilkunastu sekundach, leżącego nieruchomo na podłodze pod pozostałościami tekturowego pudła. Ubranie mężczyzny wyglądało na pocięte, jego skórę, głównie okolice twarzy i szyi, zdobiły kręte szkarłatne linie i pręgi. Na ten widok Volrina skrzywiła się, dobrze wiedząc, co to oznacza. Aż za dobrze.
Walcząc z mdłościami, pochyliła się nad klatką piersiową mężczyzny, jednocześnie szukajac na szyi pulsu. Ku jej zaskoczeniu, Frank cicho jęknął. Cofnęła się w ostatniej chwili, w innym wypadku mężczyzna zrzuciłby ją z siebie niecierpliwym ruchem.
- I szlag wszystko trafił – stwierdził ponuro, wpatrując się w środek salonu. Konstrukcja nie przestała istnieć całkowicie, z bezkształtnej zbieraniny metalowych elementów sterczały pod najróżniejszymi kątami pokryte sadzą, nadtopione pręty.
- Adamantium by wytrzymało.
Volrina przez chwilę przyglądała się temu w milczeniu i zadumie, aby nieoczekiwanie chwycić mężczyznę za ramiona i potrząsnąć nim tak, aż ten jęknął z bólu.
- Ty idioto! Chciałeś wszystko puścić z dymem?! Tak ci się spieszy w zaświaty?!
- Uspokój się, dziewczyno! Człowiek trafiony przez piorun ma dziewięćdziesiąt procent szans na przeżycie...
Urwał i rozejrzał się po pomieszczeniu jeszcze raz.
- I ostatecznie nic się nie stało. Budynek stoi. Znaczy, że ci się udało.
- Nie mam pojęcia, co zrobiłam – mruknęła Volrina bez przekonania. Wcale nie czuła, że udało jej się cokolwiek, a upragniny cel zdawał wręcz się oddalać. Nawet, jeśli poddasze i piwnice nadal stały...
- Wiesz, kotku, tak sobie przemyślałem twoja propozycję...
Volrina zesztywniała i wbiła wzrok w jego poparzoną, zakrwawioną twarz.
- Nie mam właściwie nic do stracenia. Potrzebuję tylko jakiegoś alibi. Świadka powiedzmy. Że jakby ktoś pytał, to ja...
- Nie miałeś z tym nic wspólnego? - domyśliła się Volrina. Frank jęknął z wyraźną ulgą i pokiwał głową.
- No i widzisz, jak dobrze się rozumiemy. Zawsze wiedziałem, że jesteś bystra, już kiedy zobaczyłem cię pierwszy raz w Sellenhard. Już teraz możesz powiedzieć tu i tam, że moje piwnice są dostępne... Ale za ich stan odpowiadasz własną głową, rozumiemy się, kotku? Ty jesteś królową tego mrowiska...
- Nie – zaprotestowała Volrina gwałtownie. Frank spojrzał na nią zdumiony.
- Nie jesteśmy mrówkami – wyjaśniła – Po tym, co się stało dochodzę do wniosku, że musimy być jednak czymś więcej. Czymś, co może przetrwać niszczycielską siłę żywiołu.
- Karaluchami na przykład? Podobno tylko one ocaleją po ewentualnej wojnie nuklearnej.
Volrina po chwili namysłu skinęła głową.
- Dokładnie. Jesteśmy karaluchami. Przeżyjemy.


[I jednak nie obejdzie się bez małej dawki odautorskiego bełkotu. Tak, znowu piszę, na szczęście czy też nieszczęście świata, zależy jak na to patrzeć. Wyrazy szacunku dla tych, którzy dotrwali do końca mojego obłąkanego psychodelicznego snu wariata. Obawiam się, że ciąg dalszy nastąpi. Do psychiatry można dzwonić już teraz.]

2 komentarze:

  1. Chcę więcej .-.
    Tyle powiem, bo takie moje odczucia. Żadnego błędu nie znalazłam, fabuła mnie wciągnęła, jeśli można tak powiedzieć, i na prawdę mi się podobało powiedziała, uświadamiając sobie, która godzina.

    OdpowiedzUsuń
  2. [Boli mnie trochę fakt, że nie ma zaznaczonych akapitów :<
    Ale prócz tego, opowiadanie ciekawe i również czekam na więcej :D]

    OdpowiedzUsuń